piątek, 11 maja 2007

Couran Cove Island Village

W ostatni czwartek i piątek razem z kolegami z SAP odwiedziliśmy Couran Cove Island Village na South Stradbroke Island w ramach tzw. research retreat - wyjazdu, w trakcie którego w luźnej atmosferze mogliśmy omówić sprawy, które są trudne do przedyskutowania w biurze.
W prawie dwudziestoosobowej grupie bawiliśmy się znakomicie. Wyspa jest niesamowitą enklawą spokoju, zupełnie odciętą od reszty świata. Miałem okazję trochę pobiegać, pojeździć na rowerze, niestety nie starczyło już czasu na sporty wodne...

Cały obszar powyżej był do naszej do dyspozycji. Na wyspie jest nieco ponad kilkanaście domów, reszta to centra sportowe, restauracje, lotniska i keje.

Ponieważ większość czasu spędziliśmy na sali konferencyjnej, nie udało mi się zrobić zbyt wielu zdjęć. Ale te tutaj oddają nieco atmosferę. Więcej pięknych zdjęć można obejrzeć na stronie wyspy.

niedziela, 6 maja 2007

Melbourne - zwiedzamy miasto

W końcu wylądowaliśmy w samym centrum jednej z australijskich metropolii. Po tym, co wcześniej widzieliśmy w okolicach Melbourne, chcieliśmy potraktować wycieczkę po mieście jak turystyczny obowiązek, ale to się nie udało. Melbourne bowiem, choć naprawdę duże i trochę takie europejskie, pokazało się nam jako całkiem urocze miasto. Może to za sprawą jesieni, którą tu widać i czuć na każdym kroku, w przeciwieństwie do Brisbane, gdzie ciągle panuje letnia atmosfera. Zwiedzanie było raczej spontaniczne, podobna będzie i nasza relacja. Zaczęliśmy od pięknego Albert Park (w Melbourne jest mnóstwo pięknych parków!), w którym podziwialiśmy tutejsze czarne łabędzie.
Cóż za kontrast - po jednej stronie ulicy zieleń i natura, a po drugiej - najwyższy budynek Melbourne.
Jesienne kolory liści pięknie kontrastują ze stalową barwą wieżowców.
Żeby zobaczyć taką panoramę miasta, wjechaliśmy na wieżę widokową, skąd podziwialiśmy niesamowite widoki.
Co niektórzy z zachwytu nie mogli oderwać od szyby nosa :-)
A to już kilka fotek z głównych ulic Melbourne - między przykładami nowoczesnej architektury można spotkać wiele uroczych względnie starych budowli. Widoczki z tramwajami stały się na chwilę moją obsesją.
Piękna, złota, australijska jesień. Dla niej człowiek gotów opuścić słoneczny Queensland!
A to ścienne malowidła, na które trafiliśmy przypadkiem w jednej z "podejrzanych" uliczek. Jak widać, prawdziwe arcydzieła to nie te, które oglądamy w muzeum.
Ciekawym przykładem eklektycznej architektury może być jedno z centrum handlowych mieszczące się w centrum Melbourne - szklana kopuła roztaczająca się nad starym ceglanym budynkiem z wieżą.
Obowiązkowo kilka portretów na głównym pasażu Melbourne.
Ostatnie spojrzenie na wieżowce - najpiękniejsze o zmierzchu, i wracamy do domu.

Melbourne, dzień drugi - Hanging Rock

Kto czytał, bądź oglądał "Piknik pod wiszącą skałą" J. Lindsay, nie powstrzymałby się przed odwiedzeniem tego magicznego miejsca, rozsławionego dopiero po zaginięciu pensjonarek, choć w Australii znane jest ono od dawna jako miejsce kultu aborygeńskiego plemienia Wurundjeri, a także kryjówka dla "bushrangers", ze słynnym w niegdysiejszych czasach rzezimieszkiem - Mc Donnelem na czele.
Do miejsca oddalonego od Melbourne o ok. 80 km jedzie się przez piękne zielone wzgórza i doliny, które są też charakterystycznym ukształtowaniem terenu dla stanu Victoria. Jesienią miejsca te wyglądają szczególnie, podobnie jak mała kawiarenka u podnóży Hanging Rock, w której zatrzymaliśmy się na niedzielne śniadanie. Muzyka z tego mistycznego filmu powoli wprowadzała nas w nastrój nieodgadnionej nidgy tajemnicy.
Hanging Rock to nie jedna wisząca skałka, jak można by sądzić z nazwy, ale całe wielkie wzgórze pokryte australijskim buszem, przemieszanym ze skałami o najprzeróżniejszych kształtach. Ta niesamowita mieszanka, oglądana w przebłyskach słońca w trakcie drogi na szczyt góry jest tak mistyczna, że w mig można się zarazić jej atmosferą. Doświadczając uczucia strachu i podekscytowania w samym środku dnia, nie ma się już wątpliwości, skąd u J. Lindsay ta fascynacja australijskim buszem, przyrodą, i jednocześnie tematyką wolności i niezależności człowieka.
Skały można było podziwiać bez końca, szukając różnych skojarzeń z ich kształtem. Ostatnie interpretacje powstały dopiero przy oglądaniu zdjęć.
To jeszcze nie "wisząca skała", choć bardzo podobna.
Oto "wisząca skała", dzięki której nadano nazwę całemu temu fragmentowi przyrody. Do szczytu wzgórza już niedaleko...
Co nas spotkało na szczycie, zobaczcie sami. Dech zapiera w piersiach od nawału piękna roztaczających się dolin, mocy skał, które tworzą swoisty magiczny krąg i mistycznej ciszy, chronionej przez skały, złamanej gdzieniegdzie szumem eukaliptusów.
Niesamowicie jest poczuć się raz na jakiś czas prawdziwie wolnym.

sobota, 5 maja 2007

Melbourne, dzień pierwszy - Great Ocean Road

Cóż może być atrakcyjnego w wielkim mieście? Z takim nastawieniem rozpoczęliśmy naszą wędrówkę po stanie Victoria, której plan wykraczał zdecydowanie poza ramy stolicy stanu, a samo miasto postanowiliśmy zostawić sobie dopiero na niedzielny deser. W końcu nie przyjechaliśmy do Australii, by zachwycać się osiągnięciami ludzkiej cywilizacji!
W sobotę rano wyruszyliśmy razem z naszymi przemiłymi znajomymi z Indii samochodem wzdłuż pięknej trasy Great Ocean Road. Drogę tę, po I wojnie światowej, budowało przez 14 lat ok. 3000 żołnierzy, którzy powrócili z frontu. Była to inicjatywa władz Australii, które chciały zapobiec ich bezrobociu, a także oddać hołd wszystkim poległym na wojnie. Droga wiedzie aż do Adelajdy, ale najpiękniejszy jej odcinek, biegnący wzdłuż linii oceanu, kończy się w Warrnambool. Z okien samochodu podziwialiśmy wspaniałe widoki, czasem zatrzymując się na postojach, by udokumentować najwspanialsze z nich.
W trakcie naszej przejażdżki mieliśmy dużo szczęścia. Po pierwsze, udało nam się spotkać koale, które upatrzyły sobie miejsce przy drodze na sobotnią drzemkę. To naprawdę niesamowita frajda zobaczyć te leniwe torbacze na żywo w lesie. Po drugie, na trasie trzy razy pokazała nam się tęcza. Trzeba było trochę szczęścia, żeby znaleźć szybko miejsce na postój i zdążyć uchwycić jej piękne kolory.
Po tych niespodziankach pędziliśmy, by zdążyć przed zmierzchem na najważniejsze atrakcje Great Ocean Road, które niestety, czekały na końcu tego najbardziej atrakcyjnego odcinka. Wyjątkowo powstrzymamy się od szerszego komentowania tego, co ujrzeliśmy, gdyż chyba jedynie poezja mogłaby oddać to, co czuje mały człowieczek widząc takie oto, powalające swym pięknem wytwory natury...
Wszystkie te cuda mają swoje niepowtarzalne nazwy, pochodzące zwykle od ich kształtu lub historii/legendy z nim związanej. Trzy najpiękniejsze i najbardziej znane to: London Bridge, Loch Ard Gorge i The Twelve Apostles (naprawdę jest ich już tylko siedmiu), których udało nam się ująć w trakcie Zachodu Słońca.
Chyba już rozumiecie, dlaczego nie chcieliśmy zostać w mieście. Rzeczywistość przerosła nasze oczekiwania, dlatego z pewnością zawitamy do tych miejsc jeszcze raz, by podziwiać je tym razem w blasku słońca.