niedziela, 25 listopada 2007

Nie było nas, był las

Zatęskniliśmy za naszymi szalonymi wyprawami, kiedy to wstawaliśmy o 5 rano, żeby zdążyć przejechać tysiące kilometrów, więc w niedzielę zrobiliśmy sobie chociaż namiastkę takiej wyprawy. Tą namiastką było jedynie wczesne wstanie, nie zrobiliśmy bowiem tego dnia tysiąca kilometrów, a jedynie jakieś 150. Chcieliśmy jednak zobaczyć, jak budzą się do życia małe wioski Sunshine Coast Hinterland, malowniczo położone w górskiej scenerii Glasshouse Mountains. Tak naprawdę, w ten pochmurny niedzielny poranek szybko się okazało, że sami musieliśmy się ponownie obudzić do życia małą czarną w pierwszej uroczej wioseczce Maleny.Zaraz po małej czarnej wioskę nawiedziła wataha motocyklistów, nie dając nikomu szans na długie spanie. Ponieważ jednak niedziela w Maleny rozkręcała się bardzo powoli, zaatakowaliśmy jedynie pobliskie galerie i targ lokalnych rękodzieł i ruszyliśmy dalej.
Po pięknych widokach z Balmoral Lookout i Gerrards Lookout nie mieliśmy wątpliwości, że już się zaczął dzień. Ja, oczywiście, od razu zapragnęłam zostać posiadaczką jednej z sympatycznych i malowniczo położonych posiadłości. Na werandzie z widokiem na doliny i wybrzeże parzyć kawę przyjezdnym turystom i częstować własnej roboty plackiem...
Wśród zielonych pagórków jezioro Baroon Lake. Doskonałe miejsce na lunch, a ci co mają więcej czasu i chcą się pobratać z leśną zwierzyną, mogą nawet zamieszkać przez jakiś czas w chatkach w koronach drzew.
Od jeziorka odpływa strumyk Obi Obi Creek, na którym Marek uczył się jak w thongach (japonkach) chodzić po urwistych głazach, a ja nasłuchiwałam dźwięków lasu.
Montville. Kolejna urocza wioska, która w zasadzie cała opanowana została przez australijską sztukę i rękodzieła.
Nie wiedzieć czemu, Australijczycy upodobali sobie zegary z kukułką, i stworzyli nawet do tego sieć sklepów.
Między innymi to dzięki nieco tandetnym kukułkowym klimatom, główna i chyba jedyna we wiosce ulica z galeriami wyglądała niezwykle uroczo. Mieszkańcy zadbali tu o sympatyczne małe domki mieszczące galerie, piękną roślinność i każdy szczegół, nawet taki jak gipsowe ptaszki pijące wodę z małej sadzawki.
Nawet latarnie były niczym wzięte prosto z galerii.
W galeriach sprzedawano antyki (to w Australii pojęcie względne, antykiem mogłaby być tu np. nasza "Puszcza"), sztukę i rękodzieła (gumowe potwory, ogrodowe lalki i różne inne dziwne przedmioty o bliżej nieokreślonym przeznaczeniu). Jak widać, w Australii nietrudno jest zostać artystą i jest to zawód bardzo popularny, zwłaszcza w kręgach emerytów :-).
Kręte malownicze drogi zaprowadziły nas dalej do jednego z kompleksów leśnych Kondalilla Falls National Park. A w lesie było wszystko, czego do równowagi potrzebują miejskie zabłąkane niedzielne turysty :-).
Jeszcze jeden piękny widok.Marek pośród drzew.
Leśne wodospady.Jeden z nich przyciągnął amatorów skoków na główkę.... i nie tylko....
Okoliczne bajorka przyciągnęły też jaszczura, a mnie dane go było zobaczyć jako pierwszej. Wielkolud, albo, jak należałoby raczej powiedzieć, wielkogad, kroczył przez mostek prosto na mnie. Cóż za szczęście, wymarzona sytuacja, jeśli się ma aparat pod ręką, zakładając, że się akurat nie zatnie, ale to by był zbyt duży zbieg okoliczności i naprawdę straszny pech, gdyby się akurat zaciął..... No i się zaciął. O ironio losu, jeszcze dzień wcześniej uznałam za niezbyt śmieszny ostatni dowcip Larsona z Brisbane News, w którym turysta, niejaki Dale, spotkał nagle w lesie jednocześnie potwora z Loch Ness, yeti i Jackie Onassis i .... jego aparat się zaciął. Marek jako wielbiciel historyjek Larsona, był bardzo rozczarowany moją postawą i zapewne dlatego dzisiaj mi się za to oberwało. Musiałam się ukorzyć i zawezwać Marka z drugiej strony bajora, żeby zdążył uchwycić moją zdobycz. Oczywiście aparatem.
A dalej... co się działo dalej, niech opowiedzą zdjęcia.
Kto mnie zje.
Władca lasu.
Morowo.
Korale.
Nie zbliżać się.
Co ze mnie wyrośnie.
Spadam.
Randka.
Trąba.
Poczęstuj się.
Nie było nas, był las, nie będzie nas, będzie las.