niedziela, 27 kwietnia 2008

Pan Samochodzik w krainie Hobbitów

Ostatni dzień, ostatni poranek na kempingu Central Station w samym sercu niezwykłego lasu, który wyrósł tu wieki temu na piaszczystej glebie. Aż zacząłem mieć wyrzuty sumienia, że moje paliwko zanieczyszcza ten unikalny, wiecznie zielony obszar. Sztywniaki znów mnie zaskoczyły poranną pobudką, choć wczorajszego wieczora do późna w nocy biesiadowały w blasku gazowej lampki. Ja z nimi też, nawet bardzo czynnie, bo okazało się, że mieli tylko trzy krzesła piknikowe, zatem użyczyłem im jednego z moich skórzanych foteli i tym sposobem wkręciłem się na imprezkę na dobre.
Azjata z małżonką zdecydowali się pozostać w lesie i pokontemplować leśne życie o poranku. Ja zaś zapakowałem pozostałą dwójkę i ruszyliśmy ponownie na Eli Creek, gdyż tym razem pasażerowie zażyczyli sobie porannej kąpieli w strumieniu. No i w końcu po raz pierwszy w czasie tej wycieczki prowadziła mnie kobitka! Celowo kierowałem moje kółka na bardziej mokry i śliski piach, żeby miała lepszą zabawę! Była zachwycona, co dla Pana Samochodzika było największym komplementem. A moją białą maskę pokryły w tamtej chwili różowe rumieńce ;-).
Eli Creek wyłaniał się z zielonej gęstwiny lasu wąską, krętą smużką koloru piaskowego. Gdyby nie wiedzieć, że zaraz za kilkoma zakrętami wyłania się ocean, każdy gotów by uwierzyć, że znalazł się nagle w krainie Hobbitów. Strumyk o tej porze roku głęboki nie był, ale wystarczający, by unosić się na wodzie. Niedługo po tym jak moi pasażerowie zniknęli w czeluściach lasu, doszły do mnie okrzyki radości i popiskiwania i już po chwili jednego z nich woda strumienia wyrzuciła wprost na plażę. A ja rozumiałem tę dziecinną radość z kąpieli w strumieniu, bo nie dalej jak poprzedniego dnia wieczorem doświadczyłem podobnego uczucia.
Korzystając z czasu do kolejnego przypływu, postanowiliśmy jeszcze raz zawitać przy wraku Maheno. I nie tylko my... Podobnie pomyślało wielu innych Panów Samochodzików. Sztywniaki musiały się więc nieźle nagimnastykować, by uzyskać kilka fotek bez turystów w tle.
Przypływ przepłoszył nas z plaży, ale tego dnia pozostał nam jeszcze do zwiedzenia las i jeziorko o sugestywnej nazwie Basin Lake. Faktycznie, przynajmniej z lotu ptaka wyglądało ono jak regularny okrąglutki zlew. Sztywniaki zaparkowały mnie gdzieś w środku lasu, obiecując że powrócą na lunch, i poszły w las szukać jeziora. Jak się dowiedziałem później, las był magiczny. Stary jak świat, z wieloma gatunkami unikalnych tropikalnych roślin i z wieloma niespodziankami czyhającymi na fotografa za porośniętymi mchem pniami, z których najczęsciej spotykaną były doskonale maskujące się w liściach paszczury, czyli Lace Monitors (spłoszony fotograf przez chwilę dochodził do siebie, więc fotki nie ma).
Jeziorko, okrąglutkie, jakby je kto odrysował od cyrkla, otoczone było równiutkim pasmem białego piasku, a za nim równiutkim pasmem przybrzeżnych kolorowych traw, wszystko to osłonięte szatą lasu. I wcale nie było takie małe - nie zmieściło się w obiektyw Sztywniaków, którzy bezskutecznie próbowali wejść wgłąb lasu, żeby ująć je w całości. Z kąpieli tym razem zrezygnowano - część drużyny wybrała spacer dookoła jeziora, a pozostali zabrali się za poszukiwanie żółwii i siedmiu gatunków żab, które w tym jeziorze ponoć występują.
W drodze powrotnej z jeziorka Sztywniaki wybrały opcję przez strumyk Wanggoolba Creek. W strumieniu tym mogłyby się rozgrywać akcje "Władcy Pierścieni" lub innej opowieści o leśnych stworach zamieszujących leśne czeluści. Nie bez powodu Wanggoolba Creek, ze swą czyściutką, cichutko płynącą po piaszczystym dnie wodą i z gęstą osłoną lasu deszczowego z wysokimi strzelistymi palmami, jest najczęściej fotografowanym miejscem na wyspie.
W tych nadzwyczajnych okolicznościach przyrody Sztywniaki ugotowały sobie obiad i posiliły się na drogę powrotną do Brisbane. Puszki szefa kuchni były ponoć wyjątkowo smaczne. W końcu podskakując w czasie jazdy po wertepach, miały wiele okazji, żeby się dokładnie wymieszać...Na koniec wycieczki Sztywniaki zrobiły sobie ze mną pamiątkowe zdjęcie. Byłem strasznie dumny, i to nie dlatego, że wszyscy mnie chwalili mówiąc, że dobrze się spisałem, ale dlatego, że zdjęcie, którego głównym bohaterem jestem właśnie ja, będzie teraz zdobiło ściany w domach moich Sztywniaków i będą o mnie opowiadać wszystkim swoim znajomym.

sobota, 26 kwietnia 2008

Pan Samochodzik przemierza las

Kolejny dzień na wyspie Fraser podobał mi się jeszcze bardziej. Woziłem Sztywniaków z Brisbane po lesie, a wiadomo, wszystkie samochodziki z napędem na cztery koła najbardziej lubią wąskie leśne piaszczyste drogi, najlepiej otoczone wąwozami, w których bardzo łatwo można się zakopać. Niestety, "niby-Australijczyk" z Azjatą byli zbyt sprytni, żeby się zakopać, a szkoda, bo już widziałem oczyma wyobraźni jak dwie wątłe kobietki wypychają mnie z piasku. Byłoby co wspominać!Dzień rozpoczął się od śniadania i to nie byle jakiego. Muszę przyznać, że Sztywniaki wstają bardzo wcześnie rano, bo ledwie pierwsze promienie słońca zaczęły przenikać korony drzew i odbijać się w moich szybkach, oni już z entuzjazmem pakowali koszyki piknikowe w mój bagażnik. Żądni wrażeń, zażyczyli sobie zjeść śniadanie w najpiękniejszym miejscu na wyspie. No i miałem nie lada problem, bo najpiękniejszych miejsc na wyspie jest ogromna ilość...postanowiłem więc, że muszę im pokazać je wszystkie, a zaczęliśmy od Jeziora McKenzie. Tam w miejscu piknikowym Sztywniaki pospiesznie wciągały śniadanie, bowiem przez ścianę lasu przywoływał ich niezwykły turkus jeziora. Wiedziałem, że zostaną tam na dłużej, w końcu jeziorka na wyspie to jedyne miejsca, gdzie spokojnie i bez obaw można zażyć kąpieli, a orzeźwiająca kąpiel o poranku w krystalicznie czystym, otoczonym białą, piaszczystą plażą jeziorze McKenzie to najlepszy w świecie sposób, w jaki można rozpocząć dzień. Tak przynajmniej mówili dotąd moi pasażerowie. Podsłuchałem też, że dawniej lud aborygeński wykorzystywał niezwykłą scenerię jezior do uroczystości małżeńskich.
Czekając na moich Sztywniaków, zastanawiałem się, czy Azjata znajdzie jakieś krokodyle, o które pytał już nie raz. Szkoda, że nie widzieliście jego miny, gdy Mike - mój właściciel - przed wyjazdem odradzał całej czwórce kąpiel w oceanie, mówiąc, że wszędzie jest tam pełno rekinów... Azjata z przerażeniem zapytał wtedy: "A czy na wyspie są też krokodyle lub aligatory?" Mike się tylko uśmiechnął, nie potwierdził i nie zaprzeczył, pozostawiając zagadkę do rozwiązania zainteresowanym... Niby ta reakcja świadczyła o braku zagrożenia, ale Azjata wydawał się nie do końca przekonany, zwłaszcza że z mapy wyczytał, że jeden ze strumieni przecinających wyspę nosi nazwę Alligator Creek...
Gdy wokół mnie na parkingu zaczęło się zbierać coraz więcej moich kolegów, wiedziałem, że i na nas już pora - Sztywniaki zawsze uciekają od tłumów, a po jakiejś godzince Jezioro McKenzie wyglądało już zdecydowanie mniej dziewiczo.
Ruszyliśmy dalej w las, do następnego jeziora - Lake Birrabeen. Jezioro znowu zachwyciło moich pasażerów, którzy poturbowani podczas kolejnej leśnej przejażdżki, pospiesznie pobiegli zamoczyć swoje stopy w czystej jak łza wodzie (co niektórzy wypatrując w niej krokodyli), a ja uciąłem sobie drzemkę.
W okolicach lunchu liczyłem na porządną drzemkę, sądząc że Sztywniaki zaczną wielkie gotowanie i idące za tym wielkie żarcie. Nic z tego! Lunchu dziś nie było, zaczynał się bowiem właśnie czas bezpiecznej jazdy po plaży (odpływ), więc nie mogliśmy przegapić tej okazji do zwiedzenia wschodniego brzegu wyspy. Ostatecznie odpocząłem nieco w trakcie jazdy po plażowej autostradzie, gdzie poza uciekaniem przed falami i wypatrywaniem pojawiających się znienacka plażowych strumieni, które całkiem porządnie mogły mnie i moją zawartość poturbować, było płasko, równo, szeroko, szybko, beztrosko i nadzwyczaj przyjemnie.
Celem naszej wycieczki była Indian Head - urwista skała, na której szczyt można było się wdrapać i z której roztaczał się wspaniały widok na ogromne piaszczyste wydmy Tukkee Sandblow, rozległe plaże i niekończący się ocean.
Indian Head była najdalszym punktem w północnej części wyspy, do którego Mike pozwolił nam jechać i całe szczęście, że Sztywniaki grzecznie go posłuchały. W drodze powrotnej zatrzymywaliśmy się wiele razy i gdyby nie zaczęło zmierzchać, Sztywniakom ani by się śniło wracać. Miejsca postojów były dość blisko zabytków, więc i ja mogłem sobie nieco pooglądać. Zwiedzaliśmy rozmaite formacje z piasku: Red Canyon i The Pinnacles, wielki wrak statku Maheno, który niegdyś pływał jako statek pasażerski po Morzu Tasmana, a w czasie I wojny światowej służył jako szpital, a na koniec zawitaliśmy do Elli Creek - największego z wypływających z lasu na plażę strumieni. Ponieważ słońce już zachodziło, Sztywniaki zdecydowały, że same nacieszą się strumieniem nazajutrz, za to postanowiły zrobić frajdę mnie i zafundowały mi kąpiel w wyciekającej z lądu wodzie.
Muszę przyznać, że moja wieczorna kąpiel była nie mniejszą frajdą niż poranna kąpiel Sztywniaków w Lake McKenzie. A podwójną satysfakcję miałem, gdy się okazało, że w kempingowych prysznicach pękła rura doprowadzająca gorącą wodę, więc Sztywniaki przeszły tego wieczora prawdziwy kempingowy chrzest :-).