W niedzielny poranek budzą nas rozkrzyczane ptaki i dźwięki kropel deszczu spadających na namiotowe płótno. Tak tak, to nie żart, chatka, którą wynajęłyśmy na drugi nocleg i która szczęśliwie czekała na nas otwarta, kiedy po zmaganiach z nocą, nieutwardzanymi drogami i stadami bydła wędrującego w ciemnościach przez drogi (w świetle reflektorów oczy krów świeciły się na niebiesko jak glow worms :-)) dotarłyśmy w końcu na miejsce, była zrobiona z żaglowego płótna i miała nawet płócienny nieprzemakalny daszek. Miała również okna z siatek i szczelinę pod drzwiami o wysokości około 10cm. Dopiero rano mogłyśmy obejrzeć ładnie położony pomiędzy palemkami Takarakka Bush Resort, składający się z takich właśnie chatek, miejsc kempingowych oraz kuchni polowej i łazienek.


Byłyśmy w samym środku najpiękniejszego ponoć w Queensland kompleksu leśnego Carnarvon National Park i wizja podziwiania jego uroków w strugach deszczu nie napawała nas optymizmem. Wprawdzie w lesie pod dachem z drzew deszcz nie jest tak dotkliwy, ale w naszych głowach marnie zaczęła się rysować również i wizja powrotu. Docierając poprzedniego dnia do naszego resortu, zauważyłyśmy na drodze wiele ostrzeżeń o możliwych powodziach, rwących strumykach, no a poza tym wiadomo generalnie co się dzieje z nieutwardzoną drogą, kiedy popada na nią solidny deszcz. Wiedziałyśmy, że w takich okolicznościach lepiej mieć 4WD, ale jednocześnie wierzyłyśmy w nasz wehikuł czasu. Jako początkowy gracz, bo wciąż zakładamy, że samochód odbywał z nami podróż swojego życia, miał duże szanse na mobilizację sił i zwycięstwo.

Nie martwiąc się na zapas, zaraz po śniadaniu udałyśmy się na kilka szlaków. Ostatecznie przeszłyśmy dwa krótsze i jeden dłuższy. Ten dłuższy - Boolimba Bluff, w deszczu okazał się prawdziwym wyzwaniem i chyba do końca nie byłyśmy świadome, na co się porywamy. Pierwszy szlak obfitował w mnóstwo przemokniętych kangurków i prowadził do aborygeńskiej jaskini. Kangury doskonale wtapiały się w kolorystykę lasu i czasami pojawiały się tuż przed nogami znienacka, ale nie bały się nas - zawzięcie wcinały trawę i sprawiały wrażenie, że pozowanie do zdjęć jest dla nich przyjemnością. Patrzyły na nas zdziwione, być może dlatego, że mało ludzi odwiedza to miejsce, a być może dopatrywały się swojego ziomka w jednym z Przewodników, kryjącym pod zbyt dużą nieprzemakalną kurtką cały ekwipunek początkującego fotografa, co faktycznie powodowało, że wyglądem przypominać mógł on torbacza.




Jaskinię zdobiły aborygeńskie malunki, oryginalne, sprzed wielu lat, w przeciwieństwie do tych na Mount Coot-tha.

W niższych partiach lasu nic specjalnie ciekawego się nie działo, choć trzeba przyznać, że las wyglądał pięknie, a deszcz dodawał mu chyba jeszcze uroku. Las był połączeniem nieco wyschniętego buszu z zieloną roślinnością tropikalną - to wszystko w skalnej, nieco porośniętej scenerii, i żył własnym życiem, co było widać (zdjęcia poniżej), słychać (nieustające śpiewy ptaków) i czuć (zapachy palm, eukaliptusów i ....coś jakby anyżu). Im wyżej się szło, tym mniej było kangurów, tym więcej skalnych ścian i wielkich kamieni, tym bardziej strome podejścia i tym bardziej mokro w butach :-).

Tu zaczynała się trasa dla tych najbardziej fit i choć ani Kierowca, ani Przewodnicy nie utożsamiali się z tym określeniem, ruszyli twardo pod górę po śliskich kamieniach.


Trochę nam zajęło wejście na samą górę, gdyż w pewnym momencie nogi zaczęły nam się przyklejać do gliniastego podłoża i po chwili wszystkie trzy poruszałyśmy się jak teletubisie w butkach z glinianą podeszwą.


Po drodze jeszcze jedna jaskinia aborygeńska z uroczą palemką. Na pewno mieszkały tu kobiety.


Z powodu deszczu obiad konsumowałyśmy w samochodzie - wszystkie stoliki opływały w strugach wody. Byłyśmy zmęczone, przemoknięte do suchej nitki, ale jak zwykle gotowe na pokonanie kolejnych kilkuset kilometrów, jakie dzieliły nas od domu. Przewodnicy byli niezwykle dumni z Kierowcy, który przez całą drogę nie poprosił nawet o zmianę (choć jak się potem okazało, miał taki zamiar, ale chwilę przed tym Przewodnicy oznajmili, że są bardzo śpiący, więc zrezygnował). Kierowca zasłużył na medal z mandarynki i wyrazy uznania za skuteczną jazdę w trudnych warunkach i nieuleganie dochodzącym doń ze wszech stron niepewnym informacjom.
Tak zakończyła się nasza krótka weekendowa wyprawa. Brisbane po naszym powrocie również opływało w strugach deszczu i wyglądało trochę przygnębiająco. Lało ponoć od soboty. My wiedziałyśmy, że niezależnie od pogody, jutro wkroczymy w kolejny tydzień z zapisanymi w pamięci widokami słonecznej Rainbow Beach, wcinających rybki delfinów, białego jak śnieg brzegu Poona Lake, zdziwionych min kangurów i tonących w chmurach skalistych brzegów Carnarvon Park. Wprawdzie to, co udało nam się zobaczyć to zaledwie namiastka atrakcji, jakie kryją te wszystkie miejsca, ale... wystarczy do następnego weekendu.
Anetto, dziekuje, że z Poznania możemy wraz z Toba podróżować i podziwiac piękno kontynentu,
OdpowiedzUsuń