Albo australijskie jedzenie pozbawione jest smaku, albo na Vanuatu tak nam się zmysł smaku wyostrzył, że wszystko smakowało nam lepiej. Przy śniadaniu zachwycaliśmy się omletem z jajek od vanuackich kurek i smażonymi plackami ze startej tapioki, a to dopiero był początek... Ten dzień bowiem spontanicznie postanowiliśmy spędzić w ogrodzie wioski Bethel.



W chwili postanowienia jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, co znaczy vanuacki ogród. Wyobrażaliśmy sobie poletko 20x20 z grządkami podzielonymi równo na sekcje warzyw. No i opadły nam szczęki, znaczy się zostaliśmy nadzwyczaj zaskoczeni i to dosłownie wszystkim. Tym, że wielkie to, że nie widać gdzie się zaczyna a gdzie kończy, że dzikie i gęste, że bez noża nie da rady przejść, że zielone, aż po oczach razi, a najbardziej tym, że w gęstwinie tysiąca gatunków roślin Joel potrafił określić użyteczność i sposób spożywania każdej z nich. No, może poza trawą, którą siekał długim nożem niczym Zorro, torując nam drogę. Okazało się, że w vanuackiej puszczy, nazywanej tutaj ogrodem, większość roślin posiada jakieś właściwości lecznicze - coś jest na ból głowy, coś na wysypkę, coś na rozwolnienie, a coś na ogólną słabość. Z tej długiej lekcji ziołolecznictwa nie zapamiętaliśmy wiele - zapomnieliśmy zeszytów i nie było gdzie zanotować... Ale dowiedzieliśmy się na przykład, że krzaczki, które posadziliśmy wokół domu w Brisbane, są lekarstwem na ból zęba. Trzeba zerwać kilka liści, ścisnąć je i nieco poturbować w dłoniach, żeby pociekł sok i taka papkę przyłożyć na bolący ząb.

Na poniższym zdjęciu Joel poszedł po szpinak. Powiedział, że w sumie to możemy na niego zaczekać na głównej ścieżce.

Nad tą rośliną Joel długo zastanawiał się, próbując ustalić jej właściwości. W końcu zrezygnowany mruknął, że to ozdoba ogrodu.

Te liście już znaliśmy z fabryki dywanów ;-).

W tropikalnym ogrodzie nie mogło zabraknąć trzciny cukrowej, której słodycz i sok to najlepszy sposób na pokonanie zmęczenia upałem. Taka vanuacka Coca-Cola.

Liście tej rośliny są lekiem na ból głowy. Wyciśnięte liście zalewa się gorącą wodą i wypija napar. Jeśli, mimo kuracji, ból głowy przez 3 dni nie mija, znaczy to, że malaria i trzeba pójść do lekarza.

Nieco cierpki owoc rośliny X, ale by docenić wysiłki Joela, twardo próbowaliśmy wszystko co nam podawał.

Całkiem znienacka i nie wiedzieć czemu, nagle znaleźliśmy się przy wielkim drzewie zwanym
Banya tree. Do tego drzewa łatwo jest trafić, bowiem jego naziemne korzenie sięgają miejsc, z których drzewa prawie jeszcze nie widać. Drzewo było niekończącą się plątaniną leciwych gałęzi, kłączy i lian.


"Właźcie na górę!" - rzucił Joel, bo to jest obowiązkowa czynność wszystkich, którzy przybywają z wizytą do tego drzewa. No więc przez kolejne pół godziny oddawaliśmy się czynności, którą ostatni raz wykonywaliśmy w wieku lat około 10-ciu, a ja pewnie i wcześniej, o ile w ogóle, bo raczej spokojnym dzieckiem byłam. Frajda była niesamowita, a po zrobieniu kilku zdjęć, dołączył do nas i Joel, z którym siedzieliśmy przez kolejne pół godziny na gałęziach Banya (każdy na innym poziomie) i kontynuowaliśmy nasze rozmowy o życiu.

Potem okazało się, że byliśmy bardzo blisko naszych chatek, choć mieliśmy wrażenie, że zawędrowaliśmy na drugi koniec wioski (metoda mchu w tych warunkach nie zadziałała:-)). To nie koniec lekcji - ostatnią rośliną o specjalnym znaczeniu była palma cykadowa (w Brisbane jest ich pełno). Kawałek liścia tej palmy w języku leśnych zbieraczy na Vanuatu oznacza: "Nie ruszaj, to moje". Zbieracze często bowiem zostawiają w różnych miejscach część swoich plonów, żeby ich nie dźwigać przez cały czas i wówczas oznaczają je kawałkiem takiego liścia.


Z wycieczki po ogrodach wróciliśmy objedzeni i opici, ale Joel nie dawał za wygraną i oświadczył, że idziemy na grapefruity. Dokładnie wiedział, które drzewko, w którym miejscu, ugina się pod cieżarem soczystych słodkich kul, błagając wręcz o pomoc w pozbyciu się ciężaru.


Joel zwykle chodzi na grapefruity ze swoją żoną Elizabeth - on włazi na drzewo i zrzuca owoce, a ona łapie. Joel zdradził, że czasem, gdy mu się nudzi, rzuca tak, by Elizabeth nie mogła złapać i czasem dostaje jej się owocem po głowie, co wywołuje jej złość. Tego dnia Marek odgrywał rolę łapacza grapefruitów i bardzo musiał się starać, by udało mu się nie dostać po głowie.


I czekając, aż szpinak dojdzie w garnku, oddaliśmy się swoim zajęciom. Ja obiegłam z aparatem naszą chatkę i sfotografowałam dwa niezwykle istotne jej elementy, zwłaszcza w kontekście trafienia do chatki nocną porą przy braku oświetlenia. Jednym z elementów były skośnie opadające liście palmy na ostatniej dróżce do drzwi chatki - idąc wyprostowanym, nie dało się ich nie zauważyć, co znaczyło, że meta już blisko. Drugim elementem była pomysłowa klamka ze sznurka, którą należało odnaleźć w ciemności.


Po obiedzie kontynuowaliśmy rozmowy o życiu. Joel interesował się naszą pracą i próbował odnaleźć znaczenie, jakie mogłaby ona mieć dla życia ludzi z wioski Bethel. Zadawał wiele trudnych pytań, dużo trudniejszych niż te, które zadają nam przełożeni w pracy. Jako szef wioski Joel pełnił rolę mentora i przewodnika dla jej członków, choć ja miałam nieodparte przeczucie, że szyją poruszającą głową tej rodziny była starowinka, która "nadawała" dzień wcześniej o 5 rano, kiedy czekaliśmy na autobus.


Moment, w kórym się zorientowaliśmy, że wszyscy troje leżymy na ławkach w pozycji na wznak, podziwiając drewnianą konstrukcję wielkiego dachu, był znakiem, że nadszedł chwilowy kryzys i w związku z tym trzeba się ruszyć. "Idziemy nad wodę" - powiedział Joel i jak powiedział, tak się i stało.


Tym razem zatoczka, w której pływaliśmy, miała plażę. Miała też niesamowite skarby w wodzie - jeden z nich niestety martwy, ale tylko dlatego odważyłam się wziąć go w ręce.


Siedzieliśmy w wodzie prawie aż do zmroku, zajadając pozostałe grapefruity, które przynieśliśmy ze sobą, oraz kokosy, których wszędzie wkoło było pełno. Wabiliśmy kokosami małe rybki, robiliśmy łódki z łupinek kokosowych i wyobrażaliśmy sobie, że tak wygląda życie w Raju.


I tak upłynął ostatni dzień we wiosce Bethel, następnego ranka wyruszaliśmy bowiem w długą drogę powrotną. Wieczorem nie spieszyliśmy się do pakowania - ten błogi i zrównoważony rytm życia od jednego pustego żołądka do drugiego, przerywany jedynie wydarzeniami typu wdrapywanie się na drzewo, tudzież uderzenie w głowę spadającym grapefruitem, bardzo nam zasmakował. Ogarnięci wszechobecnym poczuciem spokoju, pamiętaliśmy jednak, że jest to spokój nietrwały i niepewny, niespodziewanie od czasu do czasu targany cyklonami, trzęsieniami ziemi, falami tsunami. W tym też paradoksalnie kryła się tajemnica bogactwa vanuackiego buszu - dzięki soli przynoszonej na ziemię wraz z wodą w czasie letnich cyklonów, zrównana niemal z ziemią roślinność szybko i bujnie mogła odrastać, dając kolejny zdrowy i okazały plon. Dlatego jedną z naczelnych wartości w vanuackiej filozofii życia była ogromna pokora i akceptacja wobec tego, co przyniesie natura.
Dzięki wam chyba odkryłem gdzie chciałbym się wybrać na jakieś 2 tygodnie na wypoczynek ... jeśli uda się nam sprowdzić do AU to obowiązkowo wyruszamy na Vanuatu :) ....... zastanawia mnie jedno ......... maja tam internet !? :|
OdpowiedzUsuńZdecydowanie polecamy Vanuatu dla tych, którzy nie przepadają za hotelami. My byliśmy tylko na jednej wyspie - Efate, dlatego wciąż marzymy o dłuższym wyjeździe w przyszłości na inne wyspy Vanuatu - niektóre jeszcze mniej cywilizowane i dostępne. Koniecznie chcemy zobaczyć wulkan na wyspie Tanna i napić się kava w jednym z barów - tym razem nie zdążyliśmy. Internet jest w Port Vila, nie słyszeliśmy by był jeszcze gdzieś poza stolicą.
OdpowiedzUsuń