W sobotę opuściliśmy nasz historyczny zabytek dość wcześnie rano, czując że kolejny dzień szykuje kolejne niespodzianki, których nie można przegapić. Ruszyliśmy w stronę miejscowości o uroczej nazwie Cunnamulla, gdyż to właśnie w jej okolicach znajdowała się farma, na której mieliśmy spędzić cały dzień, smakując życie prawdziwych mieszkańców outbacku.
Cunnamulla fellaPo drodze do Cunnamulla (jakieś 200km) mijaliśmy już tylko pojedyncze, niezbyt piękne zabudowania, najczęściej będące częścią farm. Samo miasteczko wydało nam się dużo sympatyczniejsze i bardziej zadbane od Charleville, w którym domy przypominały bardziej kartonowe, odrapane z farby baraki. Bez trudu odnaleźliśmy pomnik ze słynnym lokalnym bohaterem "Cunnamulla fella". Kim jest Cunnamulla fella? To pytanie dręczyło wielu, tym bardziej, że outback obiegła poświęcona specjalnie tej postaci piosenka, często śpiewana na lokalnych imprezach. Otóż ów "fella' to młody outbackowy włóczęga, którego uwieczniono siedzącego na swagu (specyficzny outbackowy śpiwór), by oddać specyfikę tej części Australii i ludzi ją przemierzających. Ot co! Nam najbardziej atrakcyjne wydało się samo określenie, które wielokrotnie powtarzaliśmy, chcąc okazać tubylcom szacunek do ich tradycji.
Baza gospodarzy znajdowała się daleko za bramą. Farma była typowym outbackowym gospodarstwem oferującym 27 tysięcy ha ziemi porośniętej oryginalną australijską roślinnością, z przenikającymi gdzieniegdzie pomiędzy drzewami stadkami bydła tudzież owiec. Życie zwierząt hodowlanych na takiej farmie to prawdziwa, ograniczona jedynie gridami, przyjemność. Ulubionych przysmaków wszędzie wkoło jest pełno, zwierzęta chodzą "samopas" i w zasadzie przez długi czas nikt nad nimi nie panuje. Gospodarze mają jednie problem w momencie, gdy zechcą zebrać z tych niekończących się hektarów swój dobytek - nieźle się muszą wtedy naszukać, ale i na to są sposoby.
Nasze kolejne miejsce noclegowe było równie atrakcyjne jak to pierwsze, choć w zupełnie innym stylu. Na codzień w sezonie mieszkają tu "shearers", czyli strzygący owce, dlatego ściany zdobiły historyczne zdjęcia tematyczne, tabliczki z zasadami, jakie w różnych miejscach należy przestrzegac i chusty z outbackowymi przepisami. Budynki miały wspólną łazienkę, kuchnię i taras, a obok każdych drzwi stało krzesełko i doniczka- popielniczka. 



Takich luksusów po barakach dla strzygących owce się nie spodziewaliśmy. Z przyjemnością zjedliśmy tu szybki lunch - zupę dyniową podróżująca z nami jeszcze z Brisbane w butelce po 2 litrowym soku.
Guma na dobry początek
Jedziemy zwiedzać farmę. Początek niezbyt fortunny - guma - przyjęta przez Mary ze stoickim spokojem, tym bardziej, że akurat napatoczył się pomieszkujący na farmie Navil - złota rączka, mistrz od wszystkiego, niegdyś "rodeo-rider", a teraz to i dom zbuduje, i samochód naprawi, i wymieni koło na zapasowe :-). Zasadniczo limit osób zamieszkujących farmę (nie licząc nas, oczywiście) skończył się wraz z prezentacją Navila. Świadomość, że jest się jedną z kilku osób na tak wielkim obszarze daje niesamowite poczucie wolności.
Kto by przypuszczał, że w miejscu, gdzie ptaki zawracają, a diabeł mówi dobranoc, natura uraczy nas taką przyjemnością! W środku zimy, w środku lasu, w pośpiechu zrzucaliśmy z siebie kolejne warstwy odzieży, by zażyć kąpieli w wodzie z Artezyjskiej studni, której minerały pokrywały białą warstwą przybrzeżną czerwoną plażę, a i na naszych ciałach pozostały co najmniej do następnego mycia. Było grząsko, na dnie nieco zielono, dookoła pachniało ugotowanymi jajkami, ale przede wszystkim było niesamowicie ciepło. Aby się nie poparzyć, musieliśmy odejść spory kawałek od głównego bajorka, nad którym od gorąca aż unosiła się para. Całe miejsce w blasku południowego słońca wyglądało po prostu bajecznie. Nic, tylko usiąść i malować.
Willi. Początkowo wzięliśmy go za Aborygena - łudząco podobny wygląd - ale później okazało się, że ten drobnej postury wciąż czymś zajęty człowieczek urodził się na Wyspie Bożego Narodzenia, wychowywał się częściowo w Singapurze, po czym jeździł po świecie pracując jako szef kuchni, by w końcu wylądować w australijskim outbacku. Historia Williego to temat na książkę, książkę o szczęśliwym człowieku, którego domem jest zbudowany samodzielnie, więc dostosowany do potrzeb wóz, który za wiele nie posiada prócz niezbędnego do podróżowania wozem ekwipunku, którego najbliższą rodziną są wielbłądy i który dokonał rzeczy niemożliwych, udając się wozem na pustynię Simpson Desert (grubo ponad 1000 km), by ratować życie wielbłądom zabijanym z powodu zbyt licznej populacji. Przemierzając drogi i autostrady, Willi prowadził jednorazowo 180 sztuk wielbłądów z pustyni na farmę, z czego większość musiał po drodze sprzedać, by pokryć koszty całej wyprawy. Najważniejsze jednak, że zwierzęta żyją. Te, które zostały na farmie, mają dziś swoje imiona (pamięta je i rozpoznaje chyba tylko Willi), mają też swoje historie, charaktery, kaprysy, i przede wszystkim doskonały kontakt z Willim, którego mowę rozumieją bez problemu. Willi o perypetiach wielbłądów może opowiadać godzinami. Usłyszeliśmy więc historię o próbie wyeliminowania Williego jako przewodnika stada przez jednego z buhajów, o zbrodni, jaką na małym, nieco faworyzowanym wielbłądziku popełnił zazdrosny kolega-wielbłąd, i o tym w jaki sposób zbiera się wielbłądy z powrotem do kupy po tym jak nasycą się już wolnością, biegając swobodnie po całej farmie. Sprawa jest zasadniczo bardzo prosta - należy jeździć, najlepiej motorem, po całym obszarze, a po natknięciu się na wielbłąda należy powiedzieć mu: "Idź do domu". Oczywiście, metoda ta skuteczna jest jedynie w wydaniu Williego.
Tak więc Willi, choć w wielkim świecie nieznany, jest takim lokalnym bohaterem - pisały o nim nawet gazety, a policjanci do dziś dostarczają mu darmową obstawę przy kolejnych wyprawach na pustynię.
Tak więc Willi, choć w wielkim świecie nieznany, jest takim lokalnym bohaterem - pisały o nim nawet gazety, a policjanci do dziś dostarczają mu darmową obstawę przy kolejnych wyprawach na pustynię.
Jak tylko zegar wybił godzinę, zapakowaliśmy się wszyscy na wóz i ruszyliśmy na popołudniową przejażdżkę przez las.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz