Drogę z Fremantle przez tereny określane mianem „Wheat belt”, w kierunku Hyden można określić trzema słowami: pola, pola, pola. Albo inaczej: nudy, nudy, nudy, bo ile można oglądać rosnącą pszenicę? W dodatku jakąś taką mało australijską. Dzięki temu jednak przez chwilę poczuliśmy się jak w drodze z Hajnówki do Łosinki, gdzie mieszka moja babcia.
Obudziliśmy się nieco przejeżdżając przez Corrigin – miasto, którego patronami i ulubieńcami są psy. Przed wjazdem do miasteczka odwiedziliśmy miejski cmentarz psów i bardzo się wzruszyliśmy, czytając napisy na nagrobkach czworonogów.
Zaraz za Corrigin wypatrzyliśmy w szczerym polu jeszcze jeden interesujący zabytek - wielką tablicę z napisem: Dog in a Ute Queue, czyli Kolejka Samochodów z Psem na Pace. Otóż w 1998 roku zjechało się tutaj 699 samochodów z paką (ang. UTE), a każdy jeden miał na swej pace psa. Tym samym ustanowiono światowy rekord i zebrano $20,000 na Royal Flying Doctor Services, czyli latającego między takimi australijskimi miasteczkami doktora. Ten pierwszy rekord pobity został w 2002 roku liczbą 1527 samochodów z paką i z psem, przy czym zebrano wówczas $560,000 na cele charytatywne. Obydwa rekordy pobito w rywalizacji ze stanem Victoria.
Autobus miejski.
W kiosku, gdzie dokonaliśmy rejestracji naszego dobytku,wisiała wielka tablica z typowymi dla okolicy pająkami i instrukcją co zrobić jak nas ukąsi wąż lub ugryzie pająk - potencjalna przyczyna numer dwa. Wszędzie pełno było much – do tego już się przyzwyczailiśmy – i komarów – a to nowość - potencjalna przyczyna numer trzy. Patrząc na zbitą, suchą ziemię Marek zaczął przebąkiwać coś o wzięciu kabiny zamiast pola namiotowego – według cennika, za niewielką dopłatą można było przespać się na normalnym materacu w pokoju z łazienką. Po krótkim namyśle zdecydowaliśmy, że w takich warunkach, w Sylwestrową noc i zważywszy na wciąż nieodkrytą przyczynę małego wzięcia tego miejsca, powinniśmy pozwolić sobie na odrobinę luksusu. Wzięliśmy zatem coś, co w cenniku szumnie nazywało się "ensuite", a pani pokazała nam cały rząd małych murowanych budyneczków i powiedziała, że możemy sobie wybrać jaki chcemy, oprócz zaledwie dwóch, które były zajęte. Uradowani pobiegliśmy rozpakować klamoty i bardzo szybko, bo zaraz po otwarciu drzwi, miny nam zrzedły, bowiem to co zwykle kryje się pod nazwą „ensuite”, czyli co najmniej pokój sypialny z łazienką, tutaj oznaczało toaletę, prysznic i pralnię w jednym, będącymi luksusowymi dodatkami do pola namiotowego. A sypialni brak... Cóż było robić? Rozbiliśmy tego wieczora namiot po raz 10-ty.
Po zapoznaniu się z każdym kątem naszej luksusowej prysznico-toaleto-pralni, ruszyliśmy pieszym szlakiem na Falistą Skałę. Ona z pewnością nie była przyczyną tak niskiej frekwencji turystów.
Tego wieczora zwiedziliśmy jeszcze tereny wokół Falistej Skały - niezwykle malownicze bagna i słone jeziora w świetle zachodzącego słońca przypominały nieco kolorami polskie jesienne krajobrazy.
Witamy w 2009 roku!