Przedostatni dzień naszej wycieczki i znowu wylądowaliśmy pod ziemią. Zanim jednak wrócę do opowieści nie oprę się pokusie zamieszczenia dwóch kolorowych fotek z jednego z bardzo przyzwoitych kempingów w okolicach Atherton, na którym obudziliśmy się tego poranka. Całkiem świadomie się tam obudziliśmy (żeby nikt sobie nic nie myślał). Pierwsza fotka przedstawia kwiat typowego australijskiego krzewu
Grevillea, a druga poranną randkę dwóch malutkich ptaszków w romantycznych koralach palmy. Tak słodkie obrazki nigdy nie umkną mojej uwadze :-).


Zaraz po śniadaniu ruszyliśmy do Chillagoe - miasteczka słynącego z podziemnych jaskiń. Jakoś tak w tym gorącym północno-queenslandzkim outbacku ciągnęło nas bardzo pod ziemię - tam chłodniej. Jaskinie z zewnątrz prezentowały się jak poznański Zamek jeszcze parę lat temu - pokaźne wypiętrzenia pokryte były czarnym nalotem i aż trudno było uwierzyć, że ta czarna powłoka skrywała pod sobą krystalicznie mieniące się skalne formacje.


Schodząc w dół zostaliśmy uprzedzeni przez przewodnika, że o tej porze roku wszędzie w jaskiniach, zwłaszcza nad głowami jest mnóstwo pająków. Mieliśmy się zacząć bać...

A poniżej już widoczki z pierwszej (i najbardziej oświetlonej) z kilku podziemnych jaskiń wapiennych (ang.
limestone). Szczerze mówiąc, bardziej niż pająków, baliśmy się przechodzenia pod wiszącymi wapiennymi żyrandolami.




Druga jaskinia była dużo większa, co widać było już z zewnątrz. Nie było tam też prawie żadnego oświetlenia, dlatego zdani byliśmy na latarki, w które nas wyposażono oraz na bliską współpracę z przewodnikiem. Przewodnik okazał się niezłym dowcipnisiem o specyficznym poczuciu humoru. Poinformował wszystkich, że będzie pokazywał na "ścianach" i "sufitach" różne ciekawe rzeczy typu pająk, jaszczurka, nietoperz (poza formacjami skalnymi oczywiście) i żeby w takich momentach nie błyskać latarkami wszędzie wszyscy na raz, bo wtedy nie będzie wiadomo kto i co pokazuje. Ale, jak to na wycieczkach, nikt przewdoników nie słucha, więc raz po raz wszyscy zgodnie latali światełkami wokół pokazywanego miejsca. No to pewnego razu przewodnik poprosił wszystkich, by ustawili się w duży krąg, skierowali swe latarki do środka i zapytał: I co teraz widzicie? Po dłuższej chwili wpatrywania się w krąg i konsternacji ktoś powiedział: NIC, na co przewodnik ze śmiechem przyznał, że to odpowiedź prawidłowa, po czym spokojnie skierował światło swojej latarki na "sufit" celem pokazania kolejnej atrakcji. Ot, taki dowcip!


Miejscami w przejściach jaskini robiło się naprawdę ciasno...


W pewnej chwili, nieoczekiwanie, przewodnik zaczął rekrutować grupę śmiałków do akcji specjalnej. Przy czym specjalny charakter akcji polegał na tym, że śiałkowie nie wiedzieli co ich czeka. Aby zredukować ryzyko ewentualnych strat postanowiliśmy, że zaryzykuje tylko jedno z nas i był to Marek. Przewodnik z grupą śmiałków ruszyli w ciemnościach w jedną stronę, zaś ja dostałam rolę poprowadzenia przez ciemności pozostałej części grupy w druga stronę w opisane miejsce. Zawsze w podobnych sytuacjach dostaję jakieś odpowiedzialne role, więc i tym razem się nie zdziwiłam. Po jakichś 15 minutach okazało się co kryła zagadka - grupa śmiałków czołgała się przez wąski tunel i nagle po kolei zaczęła wyskakiwać z jednej ze skalnych dziur.

Sądząc po Marka ubraniu i minie, z jaką wyczołgiwał się z dziury, nie było łatwo. Wyszedł chudszy o kilka kilogramów.