Sobotni poranek. Słoneczko przygrzewało z lekka, a my zapakowani w taksówkę jechaliśmy na lotnisko. Wyruszaliśmy na podbój Australii. Mieliśmy kilkustronicowy plan atrakcji jakie chcielibyśmy zobaczyć, choć z doświadczenia wiedzieliśmy, że będzie ich raczej przybywać aniżeli ubywać. No i nigdy nie wiadomo, czy matka natura okaże się łaskawa i pozwoli nam podziwiać swoje uroki w zaplanowanym czasie.
W niewolę oddali się nam Marka rodzice. Muszę przyznać, że ich obecność przysporzyła wycieczce dodatkowych atrakcji, o co głównie dbał Marka tata - człowiek niezwykle ciekawy świata, demonstrujący swą ciekawość nieustającą lawiną pytań, z których jedno: "Czy to już Uluru?" pojawiało się bodaj najczęściej, już od pierwszego lądowania w Cairns. A do Uluru mieliśmy jeszcze kilka dni i tysiąc atrakcji.
Około 10-tej rano wylądowaliśmy w Cairns (jak pięknie wyglądało z okien samolotu!) i niezwłocznie ruszyliśmy w las.

Las nie byle jaki, bo był to Daintree Rainforest - najstarszy las deszczowy na świecie, który dzięki położeniu w jednej z tzw. "wilgotnych kieszeni" naszego globu, przetrwał tu około 130 mln lat. Aby uzmysłowić sobie ten fakt, najlepiej obejrzeć jeszcze raz "Jurasic Park", bo las sprawia wrażenie, jakby przed chwilą przebiegły po nim dinozaury lub jakieś inne pterodaktylusy, czy pitekantropy. Z powodu różnorodności gatunków fauny i flory, które pochodzą jeszcze z czasów, gdy Australia była częścią Gondwany, a także za sprawą zamieszkujących go aborygeńskich plemion Kuku Yalanji, las został umieszczony na Liście Światowego Dziedzictwa. W ciągu jednego dnia nie było szans, by spenetrować cały las, dlatego skupiliśmy się na jego najstarszej sekcji Cape Tribulation Area rozpościerającej się pomiędzy miejscowością Mossman, wioską Daintree i przylądkiem Cape Tribulation. Do Mossman Gorge - bramy do lasu Daintree - jechaliśmy na północ od Cairns piękną drogą wysadzaną palmami i mijaliśmy malownicze góry na tle pól trzcinowych.


Już po kilkunastu minutach wywołaną lotem senność przerwały widoki nie z tej ziemi. Turkus oceanu, który trudno opisać, rozpościerał się wzdłuż drogi, zdobiąc plażowo-górzysty krajobraz i wywołując uśmiech zachwytu na twarzach całej naszej czwórki. Za sprawą magicznego turkusu, który co chwila wyłaniał się zza pagórków, była to bez wątpienia najpiękniejsza droga, jaką kiedykolwiek jechałam, zresztą również znajdująca się na Heritage List.

Pół godziny później spacerowaliśmy już po lesie i podziwialiśmy uroczy przełom Mossman Gorge, oferujący turystom nie tylko piękne widoki, ale i dziurę do pływania z piaszczystym dnem i przejrzystą wodą.

Daintree Rainforest to jedyne miejsce, gdzie w sposób naturalny występują cassowary - wielkie ptaszyska, nieco przypominające strusie, z kolorowymi czubkami na głowie. Jest tu nawet szlak pełen tych ptaków, jednak zamknięto go niedawno z powodu licznych ich ataków na ciekawskie ludzkie istoty. Cassowary okazały się dla lasu niezwykle cenne, gdyż jako jedyne zjadają one wielkie owoce tropikalnych drzew (a jest takich drzew ok. 70 gatunków), rozrzucając przy tym ich nasiona, co zapewnia tym gatunkom przetrwanie, a lasowi różnorodność. Dlatego też w lesie pełno jest ostrzeżeń skierowanych do spacerowiczów i śmiesznych znaków skłaniających kierowców do wolniejszej jazdy w obszarach występowania cassowar.

Naszą uwagę przykuły charakterystyczne dla tego lasu parasolkowe palmy. Pewnie to stąd wzięła się nazwa "las deszczowy" :-).



Zanim dotarliśmy na miejsce noclegu, zawitaliśmy jeszcze do starej wioski Daintree Village. Wioska okazała się skupiskiem barów, restauracji, usług turystycznych i ofert miejsc noclegowych, więc specjalnie nie zmartwiliśmy się, że dotarliśmy tam po zmroku. Wyzwaniem jednak było odnalezienie miejsca naszego noclegu, gdyż oczywiście nasz GPS zagubił się w najstarszym lesie świata i prowadził nas kilka razy wkoło jednej i tej samej drogi. Jakoś jednak cudem w ciemnościach, przez mgłę i nieutwardzone drogi dotarliśmy do celu. A celem naszym była ta oto urocza chatka - w końcu nocleg w starym lesie też musi mieć swój klimat. I miał. Śpiewy ptaków, zapachy kwiatów i mnóstwo czarnych fruwających robaczków i muszek prosto z lasu. Ale najbardziej o klimacie tego miejsca przekonaliśmy się nazajutrz rano, kiedy to odkryliśmy, że chatka ma uroczą werandę. Na werandzie były już tylko okrzyki i westchnienia: "Ach, jak tu pięknie..."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz