Cisza, jaka nastała na naszym blogu, to nie skutek popadnięcia w stan hibernacji z powodu australijskiej zimy (zima się na szczęście skończyła), ani nie z powodu rozpaczy po wyjeździe Marka rodziców i naszych towarzyszek podróży: Agaty i Moniki (choć przyznaję, w obu przypadkach było nam bardzo smutno), także nie z powodu wyborów w Polsce (choć, gdyby losy naszej Ojczyzny potoczyły się zgoła inaczej, to kto wie, czy i my mielibyśmy ochotę i sumienie bawić się w najlepsze tu, na drugiej półkuli). Ta cisza, a raczej należałoby powiedzieć, przerwa w relacjonowaniu, to wynik chwilowego przepracowania. Cóż, pewnie myśleliście, że takie słowo tu w Australii nie ma racji bytu... Otóż ma, jak wszędzie, gdyż sami, będąc kowalami losu, najbardziej na swoje życie wpływać możemy. No więc nam się zdarzyło ostatnio być nieco bardziej zajętymi, nie tylko z powodu pracy, ale też i dlatego, że zwyczajnie wskutek podróżowania porobiły nam się zaległości towarzyskie. Pierwszą z nich nadrabialiśmy razem z Xuanem i Rachel (dla przypomnienia, specjaliści od springrolek), pod cieniem palm w znanym już z wcześniejszych wpisów miejscu - Mt Tamborine. 

Spacer przez las zachwycił naszą wyobraźnię, gorzej było z żołądkami, dlatego udaliśmy się na lunch w jednej z uroczych knajpek na uliczce z galeriami. W knajpce Xuan zamówił też kawę, która zasmakowała mu jeszcze bardziej, gdy okazało się, że express do kawy nagle się zepsuł i była to ostatnia kawa serwowana tego dnia klientom. Jak to niewiele trzeba, by zwykła rzecz stała się rarytasem...
niedziela, 7 października 2007
Lunch pod palmami
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz