Rześki poranek w Shute Harbour. Jako pierwszą zwiedzamy pobliską stację benzynową. Butla z gazem staje się coraz bardziej niezbędna, gdyż większość naszego prowiantu trzeba zalać wrzątkiem. Nie ma. Spacerujemy więc wzdłuż portu, gdzie dostrzegamy małą łódkę, a na niej przewoźnika i dwóch pasażerów. "To pewnie Barry" - zgadujemy. Barry i jego rodzinna spółka to była jedna z ofert transferów między wyspami, na którą się nie skusiliśmy, bo jak tu się skusić, kiedy ktoś co drugie zdanie podkreśla, że trzeba jak najszybciej dokonać płatności? Ponadto, w Internecie turyści narzekali mocno na Barry'ego, że nie stawia się o umówionej porze lub w ogóle się nie stawia, kiedy fale wysokie. I co tu się dziwić... taką łódką? Ze współczuciem odprowadziliśmy wzrokiem pasażerów łódki i zaczęliśmy wypatrywać przy brzegu naszego Scampera.



Oto i nasz Scamper...hmmm... duży to on nie jest..., ale dosyć głęboki i blacha wygląda na solidną. No i postanowiliśmy dać mu szansę.

Jak zobaczyliśmy ilość ludków, które miały za pół godziny wejść na pokład, a także ilość przeróżnych bagaży, pakunków, kanistrów z wodą, kajaków, wioseł, garnków, patelni, krzesełek, namiotów, gitar i czego tam jeszcze nie było..., zrozumieliśmy, że podróż na wyspy będzie niesamowitą przygodą i zaczęliśmy liczyć nasze klamoty, żeby w jej trakcie mieć baczenie, czy aby żaden nie opuszcza pokładu przedwcześnie. W końcu na wyspach rozegrać się miała walka o życie, więc każda zabrana rzecz była niezbędna, a na bezludnej wyspie - na wagę złota. Byli też i tacy, którzy na pole biwakowe postanowili zabrać walizki na kółkach - ciekawe jak je będą turlać po piasku?


Scamper oferował relatywnie tanie transfery, do tego dawał gratis kostiumy przeciwparzydełkowe, sprzęt do snorkowania, zapas wody na kilka dni, a także kto co chciał z kuchennej infrastruktury, a co najważniejsze mieli na sprzedaż małe butle z gazem, dokładnie takie, które pasowały do naszych narzędzi przetrwania. I za to lubimy Scampera i jego ekipę. W przeciwieństwie do Barry'ego, ekipa Scampera była bardzo zakręcona całym zamieszaniem przed łódką i gdyby nie uczciwość pasażerów, zapomnieliby pewnie zainkasować płatność od niektórych z nich.
Kiedy sześć kajaków i tona bagaży zajęły cały dach, siedzenia i dno w środku łódki, okazało się, że między to wszystko ma się jeszcze zmieścić pokaźna grupa biwakowiczów. Jakoś się zmieściła. Było ciasno, ale w obliczu szalejących tego dnia fal było to zaletą (czytaj: Barry ze swoim wyrobem łódkopodobnym nie miałby szans). Najlepiej mieli Ci w głębi łódki - czyli my - jako jedyni uszli prawie sucho. Niestety, przez pierwszą część podróży widoki mogliśmy sobie pooglądać przez tylne, nazwijmy to, okno.


Kiedy przestaliśmy już skakać po grzbietach fal, które zalewały całe wnętrze łódki wodą, a łódka po kilku przystankach zrobiła się prawie pusta, przyszedł czas na zdjęcia wysp, które mijaliśmy i można się było nawet nieco pobujać.

Piętaszek od razu poszedł uwieczniać uroczą plażę z palemkami i widokiem na największą z około 90-ciu wysepek - Whitsunday Island. Wszystkie wysepki wyglądały jak wyłaniające się z wody stożkowe góry, były one bowiem niegdyś częścią pasma Wielkich Gór Wododziałowych, zalanych przez topniejące lodowce. Pytanie, skąd Piętaszek miał aparat na prawie bezludnej wyspie, w dodatku cyfrowy... Ano po prostu wziął go z domu. Robinson, idąc za rozsądkiem i korzystając z braku deszczu, który nad wyspami pada dość często, czasami wręcz co chwila, na szczęście tylko przez chwilę, zabrał się za przygotowywanie nocnego schronienia dla siebie i współtowarzysza. Schronienie, jak zażyczył sobie Piętaszek, miało stanąć pod jedną z palm i mieć otwór wylotowy z widokiem na wodę i palmy. I tak też się stało.


Gospodarz zaprosił gości w progi opuszczonego starego domu, niegyś resortu, dziś schronienia dla tych, którzy mają lepsze pomysły na wydanie 300-400 dolarów za noc w jednym z dostępnych na innych wyspach luksusowych ośrodków, i którzy przybyli tu pobyć sam na sam z naturą, nie zaś z tłumem eleganckich ludzików z walizkami na kółkach. A było takich na wyspie Hooka jeden namiot i pokoi w małych chatkach ze trzy, a Piętaszek z Robinsonem zrazu poczuli się jak część tej wielkiej rodziny, w której trudno było odróżnić, kto tu jest stałym, a kto tylko tymczasowym rozbitkiem.


Po tej wędrówce żołądek Robinsona zapragnął czegoś na deser, a że deser na wyspie musi być naturalny, Piętaszek powędrował po składniki na jedną z palm. Nie ma to jak słodkie mleko i świeży miąższ z kokosa prosto z palmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz