Trzy plecaki (w tym jeden na wodę), namiot, torba z dokumentami, radość, że za chwilę opuścimy świat pracy, obowiązków, "deadline-ów", i jednocześnie niepewność co nas czeka w nowym, nieznanym świecie - tak niewinnie zaczęła się we czwartek nasza Wielkanocna podróż. Rano dopełnialiśmy jeszcze ostatnich obowiązków w pracy, a już w południe czekaliśmy na taksówkę, która jak na złość nie chciała przyjechać.
Całe szczęście, że zainterweniowaliśmy w porę, inaczej pozostałoby nam rozbić namiot nad osiedlowym basenem. Naturalnie klimatyzowana taksówka wiozła nas przez południowe korki na lotnisko, a kierowca - doświadczony Australijczyk z krwi i kości - udzielał nam rad w związku z naszą wyprawą. I tak dowiedzieliśmy się, że port w Shute Harbour, z którego odpływać mieliśmy dnia następnego, jest dużo ładniejszy niż Airlie Beach, gdzie spędzić mieliśmy noc. Dowiedzieliśmy się też, że mamy uważać na silne prądy między wyspami, które niejednego żeglarza wpędziły w tarapaty, na cyklony, które potrafią odciąć turystów na kilka dni od reszty świata, o ile w ogóle uda im się pozostać na lądzie, na mnóstwo pływających parzydełek, które parzyć mogą nawet śmiertelnie, a także na latające coś, co użądliło naszego kierowcę w lesie i bolało to ponoć niemiłosiernie, ale tylko przez kilkanaście minut... Poza tym nasz nieznany świat miał nas już tylko zachwycać.
Popołudniem wylądowaliśmy na jednym z najmniejszych lotnisk w Australii - Proserpine, gdzie podróżni oczekiwali na swoje samoloty na wybiegu pod gołym niebiem, niczym w zoo, a bagaże tych co przylecieli wyrzucano wprost na chodnik przed budynkiem pełniącym funkcję hali lotniskowej. Lotnisko było bardzo sprytnie pomyślane - miejsce wyrzutu bagaży znajdowało się nieopodal drzwi jednego z dwóch autokarów, które dalej rozwoziły turystów w różne miejsca, tzn. głównie do Airlie Beach i Shute Harbour. Po półgodzinnej przejażdżce drogą Bruce Highway, biegnącą pośród trzcinowych pól przysłaniających kolejne pasma Wielkich Gór Wododziałowych, zatrzymaliśmy się przed sympatyczną zieloną żabką reklamującą camping "BIG4", jedyny posiadający wolne miejsca na dwa tygodnie przed wyprawą. Korzystając z okazji, pozdrawiamy naszych Sąsiadów z Brisbane, którzy onegdaj miejsce to obecnością swą zaszczycili.
W naszej pierwszej noclegowni wydano nam wszystko co trzeba, ...czyli resztę, bo przecież klucz do pola namiotowego potrzebny nie jest :-). Otrzymaliśmy też ulotkę o tym, jak należy postąpić, gdy spotka się na swojej drodze małą zieloną żabkę. Tak, tak, zielona żabka to nie był blef. Stadko małych zielonych żabek zamieszkiwało teren campingu, a turyści proszeni byli o przenoszenie zagubionych pojedynczych egzemplarzy na pobliskie trawniki celem ich ochrony przed nagłą, przypadkową śmiercią.
Camping był prawie pełny. Nasze pole namiotowe wyglądało nieco dziwnie. W połowie pokryte było betonową nawierzchnią i w pierwszej chwili przeraziliśmy się, że każą nam na niej spać. Jednak rozejrzawszy się dookoła, zrozumieliśmy, że jesteśmy jedynymi turystami, którzy nie przybyli tu samochodem, a właśnie do postawienia samochodu, tudzież stolików turystycznych i krzesełek, służył ów betonowy podest.
Zaraz po rozłożeniu namiotu, przyskakała zielona żabka, żeby się z nami przywitać. Przyskakały też wielkie mrówki z zielonymi kuperkami (przysmak Aborygenów) i inne obiekty, które udając źdźbła trawy, podstępnie zaczęły wysysać nam krew. Po wykryciu podstępu nastąpił u nas moment przebudzenia - Hello! Nie jesteśmy już w mieście! Jesteśmy w tropikalnym lesie deszczowym! I od tej chwili zakupiony za bagatela 10 dolarów spray na australijskie insekty, stał się naszym nieodłącznym towarzyszem.
Popołudniem wylądowaliśmy na jednym z najmniejszych lotnisk w Australii - Proserpine, gdzie podróżni oczekiwali na swoje samoloty na wybiegu pod gołym niebiem, niczym w zoo, a bagaże tych co przylecieli wyrzucano wprost na chodnik przed budynkiem pełniącym funkcję hali lotniskowej. Lotnisko było bardzo sprytnie pomyślane - miejsce wyrzutu bagaży znajdowało się nieopodal drzwi jednego z dwóch autokarów, które dalej rozwoziły turystów w różne miejsca, tzn. głównie do Airlie Beach i Shute Harbour. Po półgodzinnej przejażdżce drogą Bruce Highway, biegnącą pośród trzcinowych pól przysłaniających kolejne pasma Wielkich Gór Wododziałowych, zatrzymaliśmy się przed sympatyczną zieloną żabką reklamującą camping "BIG4", jedyny posiadający wolne miejsca na dwa tygodnie przed wyprawą. Korzystając z okazji, pozdrawiamy naszych Sąsiadów z Brisbane, którzy onegdaj miejsce to obecnością swą zaszczycili.
Camping był prawie pełny. Nasze pole namiotowe wyglądało nieco dziwnie. W połowie pokryte było betonową nawierzchnią i w pierwszej chwili przeraziliśmy się, że każą nam na niej spać. Jednak rozejrzawszy się dookoła, zrozumieliśmy, że jesteśmy jedynymi turystami, którzy nie przybyli tu samochodem, a właśnie do postawienia samochodu, tudzież stolików turystycznych i krzesełek, służył ów betonowy podest.
Zaraz po rozłożeniu namiotu, przyskakała zielona żabka, żeby się z nami przywitać. Przyskakały też wielkie mrówki z zielonymi kuperkami (przysmak Aborygenów) i inne obiekty, które udając źdźbła trawy, podstępnie zaczęły wysysać nam krew. Po wykryciu podstępu nastąpił u nas moment przebudzenia - Hello! Nie jesteśmy już w mieście! Jesteśmy w tropikalnym lesie deszczowym! I od tej chwili zakupiony za bagatela 10 dolarów spray na australijskie insekty, stał się naszym nieodłącznym towarzyszem.
Trzeba przyznać, że miejsce na namiot było bardzo malownicze. Pośród palm, których wokół doliczyłam się siedmiu gatunków. A i typowe dla okolic "wczesnego" outbacku drzewa butelkowe spotkaliśmy nie raz, konkretnie chodzi o to jedno rosnące obok przystanku autobusowego.
Aha, w ten pierwszy wieczór rozpoczęły się także okresowe poszukiwania, które trwały aż do końca wyprawy. Mianowicie były to poszukiwania pasty do zębów, której nigdy nie było w miejscu wskazanym przez osobę, która używała jej jako ostatnia. Skończyło się na tym, że kilka razy nie musieliśmy myć zębów, ale to nic w porównaniu do wielu innych cywilizowanych czynności, których nie robiliśmy przez następne kilka dni.
Znakomita wyprawa. Podziwiam wasza energie. Podaj email do sie nastepnym razem podczepimy.
OdpowiedzUsuńPozdrowienia z GC
Dziekujemy za pozdrowienia :) Nam sie co prawda nie udało tam napotkać zielnonych żabek ale to moze z powodu panującej wtedy australijskiej zimy:)
OdpowiedzUsuńHej labradorianin,
OdpowiedzUsuńZnajdziesz nas (Anette lub mnie) na naszej klasie (Anetta Brisbane, Marek Brisbane). Tam napisz prywatna wiadomosc, a dostaniesz email :-).
Pozdrowienia z RFN ;-)
Monis, zawsze mozesz sie natknac na Cane Toady ;-)
OdpowiedzUsuńMy nawet widzielismy jedna wylawiana z kempingowego basenu...