Pierwszą czynnością, jakiej w cywilizowanym świecie Robinson i Piętaszek nie zwykli byli robić i do której zabrali się zaraz po przebudzeniu drugiego dnia (pamiętać trzeba, że na wyspie czasu nie mierzy się dniami tygodnia), było wielkie leniuchowanie. Zaczęło się ono od śniadania, żeby nie było, leniwego. Kęsy grubych tostów z masłem powoli i leniwie kąsane przez przybyszy, ociekające tłuszczykiem i jajkiem kawałki chrupiącego smażonego boczku spływające leniwie do pustych żołądków, poranna kawa leniwie mącona łyżeczką dla uzyskania pożądanego koloru... Potem pośniadaniowa drzemka na pobliskim leżaku i leniwy skok do basenu - jedynego zbiornika wodnego, do którego bez obaw można było wejść bez antyparzydełkowej ochrony.
W trakcie biesiady rozbitkowie poznali nieco historię wyspy i Wilderness Hook Island Resort, który założony został kiedyś przez Holendra zakochanego w podwodnym świecie. Holender zamieszkał na wyspie, założył resort i w 1969r wybudował obserwatorium, sięgające 9m pod wodę. Do dziś dnia właściciele i zarządcy resortu zmieniali się kilkakrotnie, a obecni mają w planach rozbudowę i modernizację ośrodka oraz wybudowanie szklanego tunelu podwodnego łączącego Hook Island z Whitsunaday Island. Plany, których realizacja potrwa co najmniej kilka lat, są wspaniałe, jednak oznaczają one również, że sielanka i rodzinna atmosfera, jakiej Robinson z Piętaszkiem doświadczyli na wyspie będą mocno zagrożone, głównie wysokimi cenami, które z pewnością się pojawią i które zaczną przyciągać tu turystów spragnionych luksusów. Ale i do tej pory też zdarzali się na wyspie i tacy. Elegancka pani - "business women", która w szpilkach przemierzała plażę i w szpilkach chodziła wokół basenu, i której warunki tu panujące okazały się nieodpowiednie, stała się atrakcją tubylców i swego rodzaju legendą. Podobnie jak inna "business women", która przypłynęła na wyspę schorowana (głównie psychicznie) i po dwóch dniach izolacji od ludzi, przyszła do ośrodka zmywać naczynia, myć szmatą podłogi, podawać gościom jedzenie... Wyspa ją uzdrowiła w dużej mierze dzięki temu, że nie została jeszcze opanowana przez pieniądz i dzięki temu każdy przybysz, ot choćby taki Robinson z Piętaszkiem, witany był na plaży osobiście przez menadżerów ośrodka, traktowany tak, jakby należał do zamieszkującej wyspę wielkiej rodziny. To poczucie przynależności dawało o sobie znać w różnych codziennych sytuacjach, ale najbardziej w czasie, gdy wyspę odwiedzały wycieczki, a było takich wycieczek 1-2 dziennie, około południa. Grupkę amatorów snorkowania wyrzucano zwykle w pewnej odległości od brzegu, skąd dopływali do plaży, oglądając podwodny świat. Potem wychodzili na brzeg i zaczynali krążyć między nami - tubylcami i rozbitkami, rzucając zmieszane spojrzenia. I były to dwa różne światy - my - część wyspy i oni - przelotni turyści. Niektórzy przyglądali się nam, jak byśmy byli z innej planety, ale i my też obserwowaliśmy bacznie ich reakcje i ta bezsłowna komunikacja była bardzo zabawna. Po półgodzinnej wizycie przybyszy z normalnego świata, na wyspie ponownie zapadał błogi spokój i Robinson z Piętaszkiem mogli kontynuować wielkie leniuchowanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz