Magnetic Island, czyli Wyspa Magnetyczna została odkryta przez kapitana Cooka (cóż za zaskoczenie!), który przepływając obok wyspy zauważył dziwny magnetyczny wpływ jakiejś niewidzialnej siły na kompas. Na pamiątkę tego dziwnego zjawiska Cook nadał wyspie tmagnetyczne imię. W żargonie lokalnych mieszkańców Townsville i okolic, wyspa nazywana jest po prostu Maggie. Tak więc kolejnego dnia o poranku naszą przygodę z małą Maggie zaczęliśmy od usunięcia suchych i wielkich jak dorodne gałęzie liści rosnącej nad naszym namiotem palmy. Że też nie mogła sobie wyrosnąć gdzieś indziej...

Od razu po śniadaniu, które zgodnie z backpakerskim (takie ichnie określenie na biwakowiczów) rytuałem odbyliśmy w kuchni polowej, udaliśmy się na najbliższą, największą i jedną z 23 uroczych zatoczek małej Maggie. Zanim przejdę dalej, wspomnę jeszcze słówko o naszym kempingu. Otóż miejsce to było niezwykłe jeszcze z jednego powodu - obowiązywały w nim surowe zasady etyki backpakerskiej, a jedną z nich była np. zasada niewykradania sztućców innym biwakowiczom. Za jej złamanie groziło opętanie przez złe duchy (zapewne te, które słyszeliśmy nocą), o czym informowały rozwieszone w kuchni kartki.
No więc najbliższą nam zatoczką była Horseshoe Bay, w wolnym tłumaczeniu: Zatoka o Kształcie Końskiej Podkowy. Otoczona uliczką z kafejkami, plażą i parkiem z mnóstwem stolików na lunch, stanowiła swoiste centrum wyspy. Tu wieczorem można było przyjść na drinka lub kolację, zakupić widokówki lub wypożyczyć rower.

W drugą stronę widok też całkiem przyjemny.


Uliczki przy Picnic Bay porastały wieeelkie drzewa figowe, tworząc swoisty płot.


Sama zatoczka emanowała spokojem i przy popołudniowym słońcu zachęcała do drzemki na złotym piasku i orzeźwiającej kąpieli.



Kiedy już zatem wypoczęliśmy, wykąpaliśmy się i wyspali, czas nadszedł na powrót do bazy i wieczorne rozrywki. Zagościliśmy więc w jednym z barów w Horseshoe Bay, z widokiem na wodę i jedyną uliczkę z parkiem, z którego w pewnej chwili, niespodziewanie, wyłoniły się... no jak myślicie kto? Nikt inny jak sprawcy nocnych jęków, i nie były to żadne upiorne duchy, ale niejakie Bush Stone-Curlews - ptaki, które już kiedyś w sporych ilościach widzieliśmy na wyspach Whitsunday, a i na nawet na uniwersyteckim parkingu. Tylko jakoś nigdy nie słyszeliśmy ich zawodzących i naprawdę przejmujących jęków. Curlews w największej zatoczce naszej małej Maggie były jakoś dziwnie ruchliwe i towarzyskie - długo nie czaiły się w parku i co rusz podchodziły do siedzących przy stolikach ludzi - wiadomo po co. Były to akcje bardzo niebezpieczne, realizowane grupowo, i na szczęście jedynymi bodaj przejeżdżającymi przez uliczkę pojazdami były MiniMoki, które wyglądały nie mniej dziwnie od Curlews.

Na naszym zdjęciu ptaki te wyglądają nieco jak duchy. Muszę jednak przyznać, że dla mnie widok ten był tragiczny: światła, głośna muzyka, samochody i one - powabne jak rusałki, na swych długich, cienkich nóżkach, wabione zapachami i resztkami jedzenia, nie bardzo świadome zagrożenia, płoszone co chwila przez ruch uliczny. To nie ich wina, że idą do jedzenia, ale to one na tym kiedyś ucierpią, zatracając umiejętności naturalnego zdobywania pożywienia. I, chcąc nie chcąc, zawsze mam takie myśli i bezradność mnie ogarnia taka jak i wtedy, ilekroć na ulicach Brisbane widzę usiłujące przebiec przez ulicę czarne dzikie indyki (tzw. scrub turkeys).
A żeby nie zasmucić za bardzo czytelników, poniżej australijska kukkaburra (ptak o charakterystycznym chichocie), która tego wieczoru bujając się na stropie kuchni letniej wydawała się niczego od nas nie chcieć. Pewnie już się najadła...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz