Wstyd się przyznać, ale mieszkając w Australii już grubo ponad dwa lata, jakimś dziwnym trafem przez ten czas nie doszedł do naszej świadomości fakt, że niedaleko południowego wybrzeża kontynentu leży malutka, malownicza, zielona wysepka zwana Wyspą Kangura. Od razu uznaliśmy, że niezależnie od tego co na tej wyspie jest, już ze względu na samą nazwę obowiązkowo musimy się tam pojawić. Okazji długo nie trzeba było szukać, bo co jakieś pięć dni w Australii, podobnie jak i w wielu innych krajach, następują dwa dni wolnego zwane z angielska weekendem. A że dla nas zwykle są to aż dwa dni, tak i tym razem w chłodny sobotni poranek, po przejechaniu ok. 100 km z Adelajdy do Cape Jervis, czekaliśmy już niecierpliwie na pierwszy prom na Wyspę Kangura.
Na promie tym, w przeciwieństwie do innych, którymi nie raz dane nam było płynąć, nie dało się spokojnie wypić kawy i zjeść śniadania, o czym jeszcze nie wiedziała większość turystów pośpiesznie ustawiających się w kolejkę do promowej kawiarni. Mówiąc szczerze, nie dało się tam w ogóle wypić kawy, chyba że ktoś zrobił to szybko, zanim prom ruszył. Momentami zastanawiałam się, czy w ogóle uda nam się dotrzeć do celu, gdyż bujało nami na wszystkie możliwe strony i co rusz skakaliśmy twardo po nadchodzących falach. Podczas gdy ja koncentrowałam się na obranych punktach horyzontu w trakcie tej nieprzyjemnej wycieczki (umiejętność, którą onegdaj nabyłam na poszukiwaniach wielorybów), większość załogi promu przemieszczała się po jego zakamarkach, w panice poszukując obiektów, których można by się chwycić, by nie upaść. Ich twarze wskazywały na widoczne problemy z równowagą, jak również problemy z utrzymaniem we właściwym miejscu treści żołądka, którą stanowiła w większości przypadków owa kawa. Z ulgą po niecałych 2 godzinach wyjechaliśmy naszym czterokołowym rumakiem na ląd. Tym razem nie mieliśmy za bardzo planu, a i pogoda nie specjalnie dopisywała, zatem zdaliśmy się na sugestie przemiłego pana z biura obsługi turystycznej, który w czynie społecznym w ciągu 5 minut sklecił nam cały plan wycieczki.
Na promie tym, w przeciwieństwie do innych, którymi nie raz dane nam było płynąć, nie dało się spokojnie wypić kawy i zjeść śniadania, o czym jeszcze nie wiedziała większość turystów pośpiesznie ustawiających się w kolejkę do promowej kawiarni. Mówiąc szczerze, nie dało się tam w ogóle wypić kawy, chyba że ktoś zrobił to szybko, zanim prom ruszył. Momentami zastanawiałam się, czy w ogóle uda nam się dotrzeć do celu, gdyż bujało nami na wszystkie możliwe strony i co rusz skakaliśmy twardo po nadchodzących falach. Podczas gdy ja koncentrowałam się na obranych punktach horyzontu w trakcie tej nieprzyjemnej wycieczki (umiejętność, którą onegdaj nabyłam na poszukiwaniach wielorybów), większość załogi promu przemieszczała się po jego zakamarkach, w panice poszukując obiektów, których można by się chwycić, by nie upaść. Ich twarze wskazywały na widoczne problemy z równowagą, jak również problemy z utrzymaniem we właściwym miejscu treści żołądka, którą stanowiła w większości przypadków owa kawa. Z ulgą po niecałych 2 godzinach wyjechaliśmy naszym czterokołowym rumakiem na ląd. Tym razem nie mieliśmy za bardzo planu, a i pogoda nie specjalnie dopisywała, zatem zdaliśmy się na sugestie przemiłego pana z biura obsługi turystycznej, który w czynie społecznym w ciągu 5 minut sklecił nam cały plan wycieczki.
Wysepka, mimo pogarszającej się pogody, od razu bardzo nam się spodobała. Prawie puste drogi, zielone połacia lasu i nieco pagórkowate ukształtowanie terenu były jak prawdziwie świeży powiew wiosny po nieco suchej i słonecznej zimowej scenerii w Queensland. Zwiedzanie wyspy zaczęliśmy od bardzo nietypowego zwierzyńca. Zwierzyńca, w którym po przekroczeniu bramy zostaliśmy pozostawieni na pastwę losu, który od tej pory leżał w rękach, a raczej w łapach, pazurach, ptasich stópkach przeróżnej maści i pochodzenia dwu- i czworonogów. Czyli mówiąc krótko i pozbawiając czytelnika wszelkich wątpliwości, na kolejne kilka godzin staliśmy się narzędziami do wydawania jedzenia, bo wszystkie te istoty zaczynały właśnie porę karmienia.
Z wycieczki wróciliśmy wyedukowani nie tylko w zwyczajach pingwinów, ale i w ciekawostkach dotyczących wielu niesamowitych ryb, które zamieszkują pobliskie wody. Jedna z takich ryb przetrzymuje swoje jaja w buzi i wypluwa je, po czym wyłapuje z powrotem za każdym razem, gdy chce coś zjeść. Inna ryba ma w sobie ilość trucizny, którą może zabić 40 dorosłych osób, a jej mięso jest najdroższym rybim mięsem eksportowym do Japonii, gdzie snobistyczni bogacze płacą krocie za możliwość jego skosztowania (oczywiście wcześniej ktoś się musi nieźle napracować, by pozbawić to mięso trucizny). Najbardziej podobał nam się eksperyment z pływającym w akwarium okazem mątwy (ang. cuttlefish). Ryba ta na widok rywala tego samego gatunku niczym kameleon zaczyna zmieniać swój kolor i żywo falować w wodzie. Do pokazania nam tego nizwykłego zjawiska pan przewodnik użył...lustra. No i czego tu oczekiwać od ryby?
Jakie fajne te zwierzaki ... Ewka
OdpowiedzUsuń