W poniedziałek nasza czteroosobowa ekipa ruszyła na północ w kierunku Fraser Coast. Chcieliśmy pokazać nowym przybyszom jakąś ładną plażę, wybraliśmy więc oddaloną od Brisbane o jakieś 3 godziny samochodem, słynną Rainbow Beach z kolorowymi piaskowymi klifami. Uzbrojeni w kapelusze, zaczęliśmy od słynnego Carlo Sand Blow - olbrzymiej piaskowej wydmy wydmuchanej na jednym z klifów przez wiatr. Przez chwilę czuliśmy się jak na pustyni, z której jednak mogliśmy podziwiać Rainbow Beach i bezkresny ocean.


Piasek na wydmie przybierał różne barwy, co w połączeniu z kolorami oceanu i nieba dawało niesamowity efekt. 
Na Rainbow Beach panował lekki bałagan po ostatnich burzowo-cyklonowych falach.
poniedziałek, 28 stycznia 2008
Wielki błękit
niedziela, 27 stycznia 2008
Wodospad aj
Ostatnio w Brisbane i okolicach dość często pada. Oczywiście, bez przesady. To, że pada w Queensland znaczy tyle, że wspaniała słoneczna pogoda przerywana jest (najczęściej wieczorem, w nocy lub nad ranem) dziesięciominutowym kapuśniaczkiem, choć ten niewinnie wyglądający kapuśniaczek potrafi przemoczyć w ciągu kilku sekund do suchej nitki. Uznaliśmy, że to najlepszy czas, by udać się do lasu w poszukiwaniu wodospadów. Na wycieczkę, za której cel obraliśmy położony jakies 2 godziny od Brisbane Springbrook National Park, zabraliśmy dwóch nowych kolegów Marka z pracy: Ingo i Christiana, którzy właśnie przybyli na słoneczny kontynent.
Wycieczkę zaczęliśmy od najwyżej położonego miejsca widokowego zwanego "The Best of All Lookout" ("Najlepszy ze wszystkich widok"). Rok temu zwiedzaliśmy to miejsce jako ostatnie i za sprawą mgły, chmur i deszczu nie zdołaliśmy zobaczyć nic, prócz tabliczki z napisem. Tym razem widzieliśmy wszystko, nawet wybrzeże Gold Coast i ocean...oooo, gdzieś tam... 
Leśną krętą ścieżką ruszyliśmy w poszukiwaniu wodospoadów Twin Falls i długo nie musieliśmy szukać. Ich szum słychać było już z daleka, a wodę niesioną powiewem wiatru czuliśmy na policzkach dużo, dużo wcześniej.
sobota, 26 stycznia 2008
Piwo, karaluchy, fajerwerki...
Australia Day to narodowe święto obchodzone co roku 26 stycznia. Bardzo lubimy to święto, gdyż jest ono dniem wolnym od pracy, a jeśli wypada w sobotę, tak jak to było w tym roku, wolny jest najbliższy poniedziałek. Tak więc nasz pierwszy w tym roku dłuuugi weekend zaczęliśmy od obchodów Australia Day i postanowiliśmy to zrobić jak najbardziej po australijsku. W samo południe udaliśmy się na słynny wyścig karaluchów organizowany, jak co roku, w Story Bridge Hotel. "Cockroaches", czyli karaluchy, to ponoć przydomek ludzi z Sydney. My w Queensland nosimy miano "cane toads", czyli ropuch, które czasami nawiedzają okolice i strasznie trudno je wyplenić. Niezależnie od tego, Queensland też się może poszczycić całkiem pokaźnych rozmiarów karaluchami, o czym można się było przekonać właśnie w ową pamiętną sobotę.
Wyścigi odbywały się w dość kameralnej atmosferze w hotelowym ogrodzie. Wstęp za złotą monetę przekazywaną na cele dobroczynne, karalucha można było nabyć i wystawić do wyścigu już za 5 dolarów australijskich. Główna arena niewielkich rozmiarów wyglądała jak bokserski ring otoczony stłoczoną publicznością, a prowadzący imprezę krzyczał niemiłosiernie do mikrofonu, wzniecając co chwila salwy braw, okrzyków, a raz nawet inicjując zbiorowe wykonanie australijskiego hymnu. Cóż, w zeszłym roku słyszeliśmy hymn podczas fajerwerków, odśpiewany dumnie przez tłum zgromadzony na South Bank, co mnie przyprawiło nawet o łzy wzruszenia. W tym roku hymn zagrzewał do walki biedne karaluchy, a w zasadzie bardziej ich właścicieli.
Wyścigi odbywały się w dość kameralnej atmosferze w hotelowym ogrodzie. Wstęp za złotą monetę przekazywaną na cele dobroczynne, karalucha można było nabyć i wystawić do wyścigu już za 5 dolarów australijskich. Główna arena niewielkich rozmiarów wyglądała jak bokserski ring otoczony stłoczoną publicznością, a prowadzący imprezę krzyczał niemiłosiernie do mikrofonu, wzniecając co chwila salwy braw, okrzyków, a raz nawet inicjując zbiorowe wykonanie australijskiego hymnu. Cóż, w zeszłym roku słyszeliśmy hymn podczas fajerwerków, odśpiewany dumnie przez tłum zgromadzony na South Bank, co mnie przyprawiło nawet o łzy wzruszenia. W tym roku hymn zagrzewał do walki biedne karaluchy, a w zasadzie bardziej ich właścicieli.
niedziela, 20 stycznia 2008
Przeprowadzka
Nie zaczynamy dobrze Nowego Roku... Ledwie drugi tydzień minął, a u nas już dwie przerwy na blogu... Cóż, przez ostatnie kilka dni działo się u nas bardzo dużo - przeprowadzaliśmy się. W tutejszych warunkach, gdzie rynek nieruchomości tętni życiem jak nigdzie, a czynsze rosną jak grzyby po deszczu, trudno zagrzać gdzieś miejsce na dłużej. Przeprowadziliśmy się więc z naszej sympatycznej, lokalnej i swojskiej, rzec by można, St Lucii do równie sympatycznej, nowoczesnej i nieco lanserskiej Teneriffe. Okolica, w której drewnianego queenslandera ze świeczką szukać, w mieszkaniach wiszą Andy Warhole, a ludki tutejsze w garniturach, szpilkach i sylwestrowych kreacjach mkną po ulicach do swoich lambordżetów. Na razie wyglądamy tu jak wieśniaki, ale poczekajcie... niech no pomieszkamy trochę i przesiąkniemy nową kulturą...;-) Zdjęcia z okolicy zamieścimy w niedalekiej przyszłości, gdy się wybierzemy na spacer nadrzeczną promenadą. Tymczasem parę fotek z wnętrza mieszkania.
Subskrybuj:
Posty (Atom)