Ostatni dzień, opuszczamy wyspę, jeszcze tylko musimy się nacieszyć niekończącymi się plażowymi autostradami, dzikością i pustką wokół. Obowiązkowe pamiątkowe zdjęcie z Panem Samochodzikiem i przemierzając ostatnie kilometry mijamy dramatycznie wyglądające, brunatne strumienie wyciekające z lasu na piach. Jak strugi krwi...
sobota, 27 września 2008
Kolory wody
piątek, 26 września 2008
Nie ma wody na pustyni
Główną atrakcją kolejnego dnia miał być spacer przez wielką wydmę do Lake Wabby. Ostatnim razem wybraliśmy leśny szlak do tego uroczego jeziorka, teraz zaś postanowiliśmy powalczyć trochę ze słońcem i piachem. No i wiadomo, im bardziej się człowiek umęczy i spoci, tym lepiej smakuje kąpiel w jeziorze... Ale zanim dotarliśmy nad jezioro, zaliczyliśmy po drodze wszystkie pozostałe atrakcje: począwszy od piaskowych kolorowych formacji, poprzez skałę Indian Head roztaczającą przepiękne widoki, wrak Moheno, aż po Elli Creek, w którym, ile by się lat nie miało, zawsze człowieka kusi, by przez chwilę pobyć dzieckiem :-).
czwartek, 25 września 2008
Plątaniną leśnych dróg
Pierwsza noc była ciężka. Wiatr hałasował tak głośno, że chwilami miało się wrażenie, że porwani podmuchami za chwilę zatoniemy w falach nie tak odległego oceanu. A i na następny dzień już od rana kontynuowaliśmy pasmo nienajlepszych doświadczeń. Złapaliśmy gumę. Chyba w nocy oposy zakradły się do samochodu i robiły sobie leśne wycieczki, bo poprzedniego dnia nikt z nas nie zauważył sflaczałego koła. Wszyscy chodziliśmy przy śniadaniu zafrasowani, bo dotarło do nas, że guma na Fraser Island na początku pobytu oznaczać może konieczność szybkiej ewakuacji na ląd, a to oznacza stratę cąłego dnia na wymianę koła..., bo chyba nikomu nie przyszło do głowy, że zrezygnowalibyśmy całkowicie z wycieczki? Nie, nie... my jesteśmy twarda ekipa, żadne przeszkody nam nie straszne... no więc szybko znaleźliśmy sąsiada z pompką, podpompowaliśmy kółko coby się jakoś potocyło i rura do najbliższego i jedynego ośrodka miejskiego Eurongiem zwanego. Tam dowiedzieliśmy się, że niejaki Peter ma na wyspie warsztat samochodowy i przyjmuje w nim takie ofiary złośiwości losu jak my. Ledwie żeśmy się zatoczyli pod wskazany adres, gdzie naszym oczom ukazął się ... cóż, warsztat samochodowy to za mało powiedziane... Ten barak mieścił chyba resztki wszystkich warsztatów samochodowych z Brisbane, które padły na przestrzeni ostatnich kilku lat, tyle było tam różnego rupiecia...

Subskrybuj:
Posty (Atom)