Główną atrakcją kolejnego dnia miał być spacer przez wielką wydmę do Lake Wabby. Ostatnim razem wybraliśmy leśny szlak do tego uroczego jeziorka, teraz zaś postanowiliśmy powalczyć trochę ze słońcem i piachem. No i wiadomo, im bardziej się człowiek umęczy i spoci, tym lepiej smakuje kąpiel w jeziorze... Ale zanim dotarliśmy nad jezioro, zaliczyliśmy po drodze wszystkie pozostałe atrakcje: począwszy od piaskowych kolorowych formacji, poprzez skałę Indian Head roztaczającą przepiękne widoki, wrak Moheno, aż po Elli Creek, w którym, ile by się lat nie miało, zawsze człowieka kusi, by przez chwilę pobyć dzieckiem :-).


No i znów przyplątał się mały dinguś. Szukał czegoś na płyciznach. Szkoda, że nie mogliśmy mu pomóc...

Wrak Moheno.

Elli Creek tym razem przybrał wody, dzięki czemu można było wypłynąć z niego aż na plażę. Ale i tak najfajniej było wśród drzew.


Marek udaje żabę.

A to dwójka sympatycznych australijskich dzieciaków. Tak się ładnie wkomponowali w krajobraz, że nie mogłam przejść obojętnie...

A to duży polski dzieciak ;-).

Do Jeziora Wabby nie było daleko - co to dla nas jeden kilometr - ale przejście tego w pełnym słońcu i pod górę nie było czystą przyjemnością i do przodu wiodła nas tylko wizja zanurzenia się za chwilę w chłodnych wodach jeziora.



Do jeziora można było zjechać po piachu jak po ślizgawce. Opalanie, jeśli w ogóle, to pod kątem 45 stopni, leżaki zbędne.

No i zasłużona nagroda za wytrwałość!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz