Pierwsza noc była ciężka. Wiatr hałasował tak głośno, że chwilami miało się wrażenie, że porwani podmuchami za chwilę zatoniemy w falach nie tak odległego oceanu. A i na następny dzień już od rana kontynuowaliśmy pasmo nienajlepszych doświadczeń. Złapaliśmy gumę. Chyba w nocy oposy zakradły się do samochodu i robiły sobie leśne wycieczki, bo poprzedniego dnia nikt z nas nie zauważył sflaczałego koła. Wszyscy chodziliśmy przy śniadaniu zafrasowani, bo dotarło do nas, że guma na Fraser Island na początku pobytu oznaczać może konieczność szybkiej ewakuacji na ląd, a to oznacza stratę cąłego dnia na wymianę koła..., bo chyba nikomu nie przyszło do głowy, że zrezygnowalibyśmy całkowicie z wycieczki? Nie, nie... my jesteśmy twarda ekipa, żadne przeszkody nam nie straszne... no więc szybko znaleźliśmy sąsiada z pompką, podpompowaliśmy kółko coby się jakoś potocyło i rura do najbliższego i jedynego ośrodka miejskiego Eurongiem zwanego. Tam dowiedzieliśmy się, że niejaki Peter ma na wyspie warsztat samochodowy i przyjmuje w nim takie ofiary złośiwości losu jak my. Ledwie żeśmy się zatoczyli pod wskazany adres, gdzie naszym oczom ukazął się ... cóż, warsztat samochodowy to za mało powiedziane... Ten barak mieścił chyba resztki wszystkich warsztatów samochodowych z Brisbane, które padły na przestrzeni ostatnich kilku lat, tyle było tam różnego rupiecia...

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz