niedziela, 25 maja 2008

Bobo

Jestem Bobo. Tak mówią na mnie moje Pandziorki, które pochodzą z Chin i u których mieszkam od niedawna. Muszę ich tylko jeszcze trochę wyszkolić, bo nie zawsze wiedzą o co mi chodzi. Mam kilka tygodni i trzeba się mną zajmować, bo inaczej jest mi smutno i płaczę. Nie mogę jeszcze chodzić na spacerki, bo Pandziorka powiedziała, że muszę najpierw dostać jakieś leki czy coś. Ale póki co w domu mam wiele pomysłów na zabawę. Najbardziej lubię się bawić z kotką Ching-Ching, tylko że ona szybko ucieka do garażu albo na piętro, a ja jestem jeszcze za mały żeby wejść po schodach. Ale na pewno mnie lubi...

W sobotę przyjechali do nas goście. Uwielbiam kiedy są goście, bo zwykle dostaję nowe zabawki i wszyscy chcą się mną zajmować. Tak było i tym razem. Dostałem nowego misia, z którym nie rozstawałem się do końca wieczoru. Goście cały czas się ze mną bawili i nawet pozwolili mi wyjść na trawkę - takie miękkie zielone coś, co służy do turlania się. Moje Pandziorki mają fajnie, bo mogą turlać się do woli, a ja musze poczekać na jakieś leki czy coś. Najwięcej bawiłem się z moim nowym miesiem, którego bardzo polubiłem, bo przypomina mi mojego braciszka. Ching-Ching była chyba trochę zazdrosna, bo pojawiła się tylko raz, na kredensie, spojrzała na nas z góry, połknęła szybko krewetkę i znowu dała susa na piętro.
Jak już się wyszalałem, to poszliśmy z misiem spać. Śniło mi się, że turlamy się z misiem po zielonej trawce, a moje Pandziorki rzucają nam różne zabawki, żebyśmy je łapali i chowali w różne miejsca. Uwielbiam tę zabawę.
Gdy się obudziłem, nie było już gości, ale był mój miś. Od dziś będziemy się z misiem zawsze bawić razem, bo miś to miś - można z nim pogadać i można go przytulić, nie to co kość czy piłka...

poniedziałek, 19 maja 2008

Ptok

Wylądowałem dziś w bardzo dziwnym miejscu. Zielono tu, ale ziemia jakaś twarda i śliska, woda blisko, ale pachnie jakoś dziwnie. No i otacza mnie jakiś wysoki mur. W deszczu zmokłem i piórka mam pozlepiane. Na całe szczęście znalazłem parę robaków, bo z głodu bym umarł. Mamo, gdzie ja jestem? Chcę do domu!!!

niedziela, 11 maja 2008

Nasze Brisbane

Można mówić wiele dobrego o różnych miastach na świecie, ścigać się w rankingach na największą liczbę drapaczy chmur, czy najlepsze miejsce do inwestowania i robienia kariery... Ale gdzież znajdziesz lepsze miejsce do normalnego życia niż tu, w Brisbane, gdzie garstkę wieżowców zielony las otacza, nie pozwalając jej się zbytnio rozrosnąć, gdzie niemal zaraz pod cieniem wieżowców sielskiego życia zaznać w pełni można, i gdzie słońce przez większość dni w roku ogrzewa zadowolone lica mieszkańców. Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała, ech...
I gdzie na jednym z otaczających wzgórz roztaczającym szeroki widok na miasto, za sprawą turystów przez chwilę doświadczyć można ruchu prawostronnego :-).

sobota, 10 maja 2008

No i stało się...

Odkąd pamiętam raz po raz w rozmowach z Markiem pojawiał się temat latania - pasja wspaniała, ale niebezpieczna. Zwykle kończyło się na gdybaniu i nie sądziłam, że coś poważnego kiedyś z tego wyniknie. A tu masz - pojawiamy się w Australii, gdzie niebo, wiadomo, najpiękniejsze na świecie, nie tylko do oglądania, przestrzeni co nie miara, aeroklubów też nie brakuje, a na domiar złego najlepszy kolega Marka - Julien okazuje się pasjonatem latania, i to na dodatek przechodzącym właśnie kurs na pilota. No i cóż trzeba więcej, by Marek zaczął realizować swoją pasję? Ano pieniążków, które na szczęście wydajemy teraz na inne szczytne cele, w związku z czym mogę jeszcze jakiś czas spać spokojnie. Ale symptomy zbliżającego się zagrożenia zaczynają się mimo to już pojawiać.

Julien niedawno otrzymał licencję pilota i aby ją utrzymać musi odpowiednio często praktykować. Marek nie musiał więc długo czekać na okazję wzniesienia się pod niebiosa samolotem, który na pierwszy rzut oka niewiele większy był od samochodu. I ja również miałam okazję towarzyszenia dwóm zapaleńcom, ale stanowczo odmówiłam. Póki co dla mnie samolot jest po prostu jeszcze jednym środkiem transportu, nie zawsze serwującym same dobre doznania. A ponieważ oferta nie była podróżą z miejsca A do B tylko z punktu A do punktu A, powiedziałam stanowczo: NIE. Ja rozumiem... piękne widoki, świat z lotu ptaka, poczucie wolności...ale cóż, ja pozostanę przy przekonaniu, że jest to świat ptaków i ja naprawdę nie muszę tam być, by się nim zachwycić, więc póki nie muszę, ingerować w niego nie będę. Poza tym za dużo tam niewiadomych. Ale oczywiście pilot i jego podopieczny potrzebowali kierowcy i fotografa, więc w sobotę rankiem pojechaliśmy wszyscy na lotnisko do Redcliffe.
Marek z Julienem pieczołowicie pucowali skrzydlatą maszynę z oddaniem, z jakim ludzie przygotowują konie do jazdy. Sprawdzali każdy szczegół, każdą śrubkę i już myślałam, że nie skończą przed południem... W końcu podpisali jakieś dokumenty, wsiedli, odpalili silnik i ruszyli na drugi koniec lotniska, gdzie jak się okazało, czekała już cała kolejka samolotów gotowych do startu.
Dalszą część przygody znam już tylko z opowiadań Marka i Juliena. Próbowałam rozpoznać ich w powietrzu podczas wzbijania się i startu, ale po piątym z kolei samolocie zrezygnowałam, bo na każdym zbliżeniu zrobionego zdjęcia okazywało się, że nie jest to Cessna, którą lecieli. Może nie wystartowali, albo polecieli w drugą stronę?
A oni spokojnie wzbili się w powietrze i w ciągu następnej godziny zatoczyli ładne kółko nad Sunshine Coast i Sunshine Coast Hinterland, doceniając uroki niezwykle przejrzystego, bezchmurnego nieba, jakie roztacza się nad Australią. Ocean wyglądał jak wielka niebieska płachta pokrywająca ziemię, pola i winnice jak patchworkowe kołdry (takie zszywane z różnokolorowych łatek), a góry Glass House Mountains jak kilka niepozornych stożków rozrzuconych przypadkowo po polach.
W tym czasie na ziemi kierowca i fotograf w jednym szukał obiektów do zdjęć, bo w końcu przyjechał tu, by fotografować. Lotnisko opanowane było przez australijskie magpaje (oryg. magpies), które przypatrywały się samolotom widząc w nich zapewne swoich wielkich ziomków. A w wolnych chwilach zajmowały się one przeszukiwaniem rzeczy pozostawionych przez roztargnionych pasjonatów latania.
To musi być strasznie niewygodne stać przez cały dzień z rozportartymi skrzydłami... - pomyślał magpaj, wyglądając spod liści na stojące za siatką samoloty.
W końcu wylądowali. Z hukiem i podskokiem i trochę im zajęło, zanim doprowadzili samolocik do ładu, uzupełnili mu paliwko, przeciągnęli na parking i stanęli przede mną z roseśmianymi twarzami.
A to pech... A już miałam nadzieję, że coś tam w górze nie spodoba się Markowi. Albo że przestraszy się nagle i uzna, że pokonywanie przestworzy to zabawa nie dla niego. A tu same okrzyki zachwytu i gadka o jakichś rzeczach językiem, którego zupełnie nie rozumiem - to efekt pierwszej nieoficjalnej lekcji :-(.
Na koniec jeszcze dwa portrety wykonane przez Marka - samolotu i kierowcy-fotografa, który w obawie o swoją pozycję zaczął się w końcu dopominać jakiegoś zdjęcia. Bo co, nie może być przecież tak, że jakaś skrzydlata maszyna zaczyna nagle wywoływać gwiazdki w oczach męża...
Wprawdzie w tle zdjęcia także znalazł się samolot, ale przynajmniej proporcje zachowano właściwe.