niedziela, 16 sierpnia 2009

Utarte ścieżki

Ostatni dzień sierpniowych wakacji upłynął na włóczeniu się po różnych zakątkach wokół Cairns częściowo znanych nam z podróży jaką odbyliśmy 2 lata temu. Poranek ujawnił nam całkiem inne oblicze Ellie Beach, dużo sympatyczniejsze niż jazgot przebiegającej nieopodal ulicy.
Postanowiliśmy odwiedzić wioskę Kuranda, tym razem samochodem a nie kolejką, i zjeść tam jakieś dobre śniadanko w tropikalnej atmosferze. Droga była niezwykle kręta i z trudem nie przegapiliśmy paru punktów widokowych na leśne okolice Cairns.
Szlak pieszy na wodospad Baron Falls prowadził przez piękny las deszczowy. W wodospadzie o tej porze roku nie było za wiele wody, ale za to zdążyliśmy zakończyć naszą wizytę przed inwazją turystów, którzy licznie wysiedli z zabytkowego pociągu i szturmem zajęli wszystkie możliwe miejsca do fotografowania. Cóż, 2 lata temu w podobnym tłumie o swoje kilkanaście centymetrów na obiektyw aparatu walczyliśmy i my :-).
A w Kurandzie poranną kawkę piliśmy w najładniejszej knajpce przyciągającej melancholijnych kawoszy dźwiękami piosenek Stinga granych w ujmujący sposób przez miejscowy duet. Nie można było sobie wyobrazić lepszych okoliczności do złapania oddechu, wyciszenia się i przypomnienia sobie kilku najważniejszych w życiu prawd.
W Kurandzie zrobiliśmy szlak, na który 2 lata temu zabrakło czasu - prowadził praktycznie dookoła wioski, częściowo przez las, częściowo wzdłuż rzeki.
Szlak kończył się na dworcu w Kurandzie. Trzeba przyznać, że dworzec nieco zarósł, ale pociągi jeszcze dawały radę przejechać przez bujną roślinność.Ostatnie miejsce, które odwiedziliśmy przed odlotem to Crystal Cascades. Wieść niesie, że w upalne dni zjeżdża się tam populacja Cairns, by się schłodzić, bowiem kaskady te są dość pokaźne, z wieloma miejscami do kąpieli. W sumie była to chyba jedyna atrakcja w okolicy, której raczej nikomu bym nie poleciła. Zamysł może i dobry, ale ingerencja człowieka, zapewne w dobrym celu, przekształciła ten kawałek natury w coś zwyczajnie brzydkiego. Mówiąc w skrócie - za dużo betonu! Choć my, jak zwykle, staraliśmy się pokazać to miejsce tylko od dobrej strony.
No tak, to już koniec kolejnych krótkich wakacji. Teraz lecimy do Brisbane, bo czas już zacząć przygotowania do kolejnej wyprawy. Tym razem odwiedzimy miejsce dotąd nam nieznane - Darwin i jego dość szeroko pojęte okolice w Terytorium Północnym. To już za trzy tygodnie, a więc w sam raz by zdążyć uprać rzeczy, wytrzepać piach z namiotów i spakować kolejny raz plecaki. A w międzyczasie trochę pochodzić do pracy i pomieszkać :-). Będzie gorąco, w każdym tego słowa znaczeniu...

sobota, 15 sierpnia 2009

Jaskiniowcy

Przedostatni dzień naszej wycieczki i znowu wylądowaliśmy pod ziemią. Zanim jednak wrócę do opowieści nie oprę się pokusie zamieszczenia dwóch kolorowych fotek z jednego z bardzo przyzwoitych kempingów w okolicach Atherton, na którym obudziliśmy się tego poranka. Całkiem świadomie się tam obudziliśmy (żeby nikt sobie nic nie myślał). Pierwsza fotka przedstawia kwiat typowego australijskiego krzewu Grevillea, a druga poranną randkę dwóch malutkich ptaszków w romantycznych koralach palmy. Tak słodkie obrazki nigdy nie umkną mojej uwadze :-).
Zaraz po śniadaniu ruszyliśmy do Chillagoe - miasteczka słynącego z podziemnych jaskiń. Jakoś tak w tym gorącym północno-queenslandzkim outbacku ciągnęło nas bardzo pod ziemię - tam chłodniej. Jaskinie z zewnątrz prezentowały się jak poznański Zamek jeszcze parę lat temu - pokaźne wypiętrzenia pokryte były czarnym nalotem i aż trudno było uwierzyć, że ta czarna powłoka skrywała pod sobą krystalicznie mieniące się skalne formacje.
Schodząc w dół zostaliśmy uprzedzeni przez przewodnika, że o tej porze roku wszędzie w jaskiniach, zwłaszcza nad głowami jest mnóstwo pająków. Mieliśmy się zacząć bać...A poniżej już widoczki z pierwszej (i najbardziej oświetlonej) z kilku podziemnych jaskiń wapiennych (ang. limestone). Szczerze mówiąc, bardziej niż pająków, baliśmy się przechodzenia pod wiszącymi wapiennymi żyrandolami.
W przerwie między jedną jaskinią a drugą odwiedziliśmy inne okoliczne zabytki, takie jak starą, nieczynną już kopalnię miedzi. Taka mała zmiana krajobrazu :-).
A z kopalni prosto pod wodospad - w sumie niezbyt naturalny, bo powstały dzięki tamie, ale kto by zwracał na to uwagę, kiedy upał nie daje żyć...
Druga jaskinia była dużo większa, co widać było już z zewnątrz. Nie było tam też prawie żadnego oświetlenia, dlatego zdani byliśmy na latarki, w które nas wyposażono oraz na bliską współpracę z przewodnikiem. Przewodnik okazał się niezłym dowcipnisiem o specyficznym poczuciu humoru. Poinformował wszystkich, że będzie pokazywał na "ścianach" i "sufitach" różne ciekawe rzeczy typu pająk, jaszczurka, nietoperz (poza formacjami skalnymi oczywiście) i żeby w takich momentach nie błyskać latarkami wszędzie wszyscy na raz, bo wtedy nie będzie wiadomo kto i co pokazuje. Ale, jak to na wycieczkach, nikt przewdoników nie słucha, więc raz po raz wszyscy zgodnie latali światełkami wokół pokazywanego miejsca. No to pewnego razu przewodnik poprosił wszystkich, by ustawili się w duży krąg, skierowali swe latarki do środka i zapytał: I co teraz widzicie? Po dłuższej chwili wpatrywania się w krąg i konsternacji ktoś powiedział: NIC, na co przewodnik ze śmiechem przyznał, że to odpowiedź prawidłowa, po czym spokojnie skierował światło swojej latarki na "sufit" celem pokazania kolejnej atrakcji. Ot, taki dowcip!Miejscami w przejściach jaskini robiło się naprawdę ciasno...
A zwisające formacje przypominały kształtem ameby.Jeden z tych, co to ich miały być tysiące :-).
W pewnej chwili, nieoczekiwanie, przewodnik zaczął rekrutować grupę śmiałków do akcji specjalnej. Przy czym specjalny charakter akcji polegał na tym, że śiałkowie nie wiedzieli co ich czeka. Aby zredukować ryzyko ewentualnych strat postanowiliśmy, że zaryzykuje tylko jedno z nas i był to Marek. Przewodnik z grupą śmiałków ruszyli w ciemnościach w jedną stronę, zaś ja dostałam rolę poprowadzenia przez ciemności pozostałej części grupy w druga stronę w opisane miejsce. Zawsze w podobnych sytuacjach dostaję jakieś odpowiedzialne role, więc i tym razem się nie zdziwiłam. Po jakichś 15 minutach okazało się co kryła zagadka - grupa śmiałków czołgała się przez wąski tunel i nagle po kolei zaczęła wyskakiwać z jednej ze skalnych dziur.
Sądząc po Marka ubraniu i minie, z jaką wyczołgiwał się z dziury, nie było łatwo. Wyszedł chudszy o kilka kilogramów.
I to koniec podziemnych przygód w Chillagoe. tego popołudnia wracaliśmy już do Cairns, marząc o noclegu w namiocie na jednej z pobliskich plaż. Jak się potem okazało, marzenie to było mało realne, bowiem nie wiedzieć czemu wszystkie plaże były już zajęte. Na jednej tylko udało nam się wydębić nocleg pod drzewem w tzw. awaryjnym miejscu kempingowym. Tej nocy zasypialiśmy niezwykle romantycznie - z jednej strony dochodził szum oceanu, z drugiej zaś szum ulicy i przejeżdżających samochodów. Z pobliskiego basenu dochodziły pluski wody, a dookoła dodatkowo szumiał las. I tym kończę tę szumną opowieść z przedostatniego dnia w północnym Queensland.