piątek, 29 lutego 2008

Kolejny dzień w pracy Marka...

...odbył się w wesołym miasteczku Dreamworld na Gold Coast, ku radości wszystkich pracowników, którzy na co dzień zasiadają w biurach przed komuterami i ślęczą tam aż do zmierzchu. Marek bardzo się cieszył na ten dzień i nie reagował zupełnie na moje uwagi, żeby nie jeść tyle przed wyjazdem, bo wiadomo przecież co w wesołym miasteczku może się zdarzyć. Pojechali. W ciągu dnia spróbowali chyba wszystkich możliwych atrakcji tego miejsca, a że atrakcji i emocji było dużo i każdy wszystkiego chciał spróbować, to i zdjęć tyle co kot napłakał.

Zdjęcie 1. Po śniadaniu. Już drugim.
Zdjęcie 2. Wirówka. Marek jest gdzieś tam, w górze.
Zdjęcie 3. Gdzie są moje ręce?
Zdjęcie 4. Oponowanie.
Zdjęcie 5. Przed odlotem.
Zdjęcie 6. Ale odlot! Tylko gdzie jest Marek?
Zdjęcie 7. Dreamworld doda ci skrzydeł.
Kolejne zdjęcia...ech, chciałoby się zostać ptakiem.
Na koniec tego niezwykle męczącego dnia każdy pracownik otrzymał takie oto zdjęcie w nagrodę za wytrwałość. To była jazda!
Przepraszam, że nie zamieściłam we wpisie dokładniejszych opisów atrakcji, ale ja od dzieciństwa cierpię na antywesołomiasteczkową przypadłość i już na samą myśl o karuzelach, wywrotkach, wirówkach i spadających znienacka windach, dostaję zawrotów głowy i mdłości. Ostatnią rzeczą, jaką zrobiłabym z wolnym czasem tu, w Australii, byłoby odwiedzenie takiego centrum rozrywki. Co innego przelot helikopterem... Jak to dobrze, że takie pomysły ludzie dorośli realizują jednak w czasie pracy :-) .

sobota, 23 lutego 2008

Kąpiel w herbacie

Z piątku na sobotę pogoda zmieniła się dość znacząco. Skok temperatury o 8-10 stopni przypłaciłam ostrą migreną podczas piątkowego barbecue. Nie pamiętam zbyt wiele z tego wieczoru, jak przez mgłę widzę jedynie poduszkę, która szybko wylądowała na ziemi, mokry chłodzący ręcznik na moim czole i kojącą czerń nocy, w czasie której śniło mi się, że jedziemy na wyspę. I żeby nie powitalny okrzyk Marka "Łazienka wolna!" i kubek gorącej kawy, pewnie dalej myślałabym, że to sen. Już za jakąś godzinę staliśmy wraz z trójką znajomych na przystani w Cleveland, oczekując na prom na North Stradbroke Island. Czuliśmy się jak te kiełbaski na grillu poprzedniego dnia. Jedynie nie musieliśmy się obracać, bo parzyło przez cały czas ze wszystkich stron :-).
Wysepkę już znaliśmy z zeszłorocznej wyprawy z Moniką i Łukaszem i trochę się za nią stęskniliśmy. Amity Point, miejsce które pamiętaliśmy jako brzydką plażę ze starymi kutrami, prezentowało się teraz zupełnie inaczej: bezchmurne niebo, czysty piasek, turkusowa woda, a w niej mnóstwo połyskujących rybek.
Żeby zrobić tego typu portret, musieliśmy uciekać przed watahą chińskich turystów, którzy podróżowali autokarem w ślad za nami.
A to najbardziej znana na wyspie plaża przy Point Lookout, z którego można obserwować pływające w oceanie wieloryby, delfiny i żółwie. Plaża bardzo malownicza, tu malowniczo przysłonięta drzewami.
Poniżej kilka zdjęć ze skalnego szlaku, który z przyjemnością przemierzyliśmy po raz drugi, sprawdzając, czy krokodyl i żółw nie zmieniły się przypadkiem w jakieś inne stworzenia. Co do żółwi, to jednego udało się zobaczyć w wodzie, ale niestety nie mnie. Ja musiałam się zadowolić skałami przypominającymi żółwia. Pozostałą część dnia postanowiliśmy spędzić w miejscu mniej nasłonecznionym i niezwykle malowniczym. Jeziorko Brown Lake zaoferowało nam orzeźwiającą kąpiel w herbacie, taki bowiem kolor ma jego woda. Kolor ten pochodzi od jakiejś bliżej mi nie znanej substancji, którą wydzielają korzenie drzew otaczających jeziorko. Z brzegu brąz nie jest aż tak widoczny, bowiem w wodzie odbija się niebo. Za to im dalej się wejdzie w niezmąconą toń jeziora, tym bardziej intensywny wydaje się ten kolor.
I tak relaksowalibyśmy się najchętniej do wieczora, siedząc po prostu w wodzie i snując pogawędki, gdyby nie grupa chińskich turystów, której należało się tu spodziewać wcześniej czy później. Nagle na malutkiej plaży zrobiło się tłoczno, a ciszę przerywać zaczęły okrzyki i plusk wody. To oznaczało, że czas już wracać.

Z całej wycieczki na Stradbroke Island najbardziej zapamiętamy urok jeziorka, który utrwalił się jeszcze na jakiś czas w postaci zacieków na naszych kostiumach kąpielowych.

niedziela, 10 lutego 2008

Turkusowy zawrót głowy

Zatoka Byron Bay to już prawie klasyka. Gdzież można spotkać podobną toń oceanu, której turkusowy blask niespodziewanie i bezlitośnie bije po oczach? Gdzież znaleźć taki spokój na plaży, mącony raz po raz jedynie unoszonymi przez wiatr ziarenkami piasku? Gdzież w końcu można na takie skupisko sklepów z jedynymi egzemplarzami sandałów, kapeluszy, plażowych toreb, kąpielowych strojów, zwiewnych kiecek, haftowanych bluzek, stylowych okularów i biżuterii wszelakiej w jednym miejscu natrafić...? I to wszystko w dodatku otwarte do późnego wieczora w niedzielę! Cóż, nie poszliśmy jednak na sklepy...:-( I myślę, że każdy kto ujrzał choć raz w słoneczny dzień białą latarnię na tle błękitnego nieba schodzącego się z turkusem oceanu i soczystą zielenią pokrywającą wzgórze, nie poszedłby i tego dnia na sklepy. "Na sklepy" to poznańskie.
Najbardziej na wschód oddalony punkt Australii - pewnie osławione miejsce podwodnych schadzek delfinów :-).
Plaża White's Beach, gdzieś za Byron Bay. Trudna do odnalezienia, nieco zabałaganiona, nadzwyczaj, jak na plażę, chłodna, pusta i samotna i przez to bardzo romantyczna.
Powrót do miasta stopniowy, kilka przystanków po drodze w miejscowościach ciągnących się wzdłuż plaż, by oczarowany turkusem wzrok nie doznał szoku spoczywając nagle na szarościach miejsckich murów.

piątek, 8 lutego 2008

Fuks czy co?

Powszechnie wiadomo, że korzystając ze środków publicznego transportu można sporo oszczędzić. Ceny przejazdów są zwykle niższe niż koszty benzyny, zwłaszcza jeśli się stoi w korkach. Powszechnie jednak nie wiadomo, że w autobusach czy tramwajach (także wodnych) jeździ się czasem za darmo. Przynajmniej w Brisbane. Trzeba jednak do tego trochę szczęścia, albowiem darmowe przejazdy zdarzają się tylko w określonych okolicznościach:
1. Zepsuta maszyna do kasowania biletów 10-przejazdowych - wszyscy, którzy chcieliby skasować takie bilety, niezależnie od tego, czy mają gotówkę, by zakupić zwykły jednorazowy bilet, jadą za darmo.
2. Pan kierowca nie ma drobnych, by wydać resztę - klient nie jest odsyłany do najbliższego kiosku po drobne. Po prostu nie płaci.
3. Citycat (wodny tramwaj), pada deszcz, dość obficie. W środku tłum. Kolejka wsiadających dłuuuga. Dla usprawnienia ruchu pasażerów opłata za przejazd darowana jest wchodzącym na pokład, gdyż kupienie biletu zajmuje czas, co utrudnia wchodzenie na pokład.
4. Zagubiony w mieście szuka właściwego przystanku autobusowego. Kierowca przypadkowego autobusu może go podrzucić do poszukiwanego miejsca, bo ma po drodze. Za darmo!

Więcej sytuacji nie umiem przytoczyć, bo zbyt krótko tu mieszkam i z transportu publicznego korzystam okazjonalnie. Mam za to masę wspomnień i doświadczeń z polskimi tramwajami, autobusami, kierowcami i kontrolerami biletów, najczęściej ślepymi na warunki pogodowe, głuchymi na argumenty o braku w okolicy miejsc, w których można nabyć bilet, obojętnymi na problemy przyjezdnych osób z poruszaniem się po centrach wielkich miast, itp, itd. Tymczasem trzy z opisanych sytuacji zdarzyły mi się w Brisbane tylko w ciągu ostatniego tygodnia. Czy to był fuks...?

sobota, 2 lutego 2008

Najwyższy czas

Australia kojarzy się z kangurami, koalami, Uluru, operą w Sydney, aborygenami i surferami. Od czasu naszego przyjazdu mieliśmy już okazję karmić i głaskać kangury, przytulać koale, poczuć ogrom Uluru, usiąść na schodach przed operą (choć tego zadania jeszcze nie wykonała Anetka). Rzadko niestety mamy okazję spotkać lub porozmawiać z Aborygenami, a jeszcze nigdy nie mieliśmy okazji poznać prawdziwych australijskich surferów.

Aborygenów zostawiając na później, w ten weekend postanowiliśmy zająć się surferami.

Zamiast szukać okazji do poznania surferów - a nie jest to takie proste, bo większość z nich spędza czas unosząc się na wodzie z dala od brzegu - postanowiliśmy, że jedno z nas nim zostanie. Padło oczywiście na tego z jaśniejszymi włosami, bo blond włosy do ramion to jeden z najważniejszych atrybutów prawdziwego surfera.
Dobrze się złożyło, że mój kolega z pracy, Ingo, który przyjechał do Brisbane na kilka tygodni, również postanowił nauczyć się pływać na desce. Któregoś dnia usiedliśmy przy przeglądarce internetowej i szybko znaleźliśmy szkołę surfingu. Po zapoznaniu się z ofertą zostaliśmy olśnieni po raz pierwszy (olśnienie nr 1): po pierwszej lekcji nie należy spodziewać się zbyt wiele, ale szkoła gwarantuje nam, że zdołamy utrzymać się na desce (i jeżeli nie stanie się to w przewidzianym czasie, to lekcja będzie dla niedorajdów trwała tak długo, aż wreszcie utrzymają równowagę). Przyjęliśmy tym samym do wiadomości, że nie zostaniemy surferami w pierwszy weekend.W sobotę rano stawiliśmy się w Burleigh Heads, przy samochodzie szkoły surfingu, w składzie: Ingo (uczeń nr 1), Marek (uczeń nr 2), Anetta (kibic, wsparcie napojami, fotoreporter).
Na początek zostalimy wyposażeni w odpowiedni ubiór, koszulki zapobiegające otarciom, tzw. rash vests, czy też po tutejszemu rashies. Ja na szczęście miałem swoją, bo te szkolne były już nieco, hmm..., przetarte. Tu naszło nas kolejne olśnienie (olśnienie nr 2): z tej lekcji wrócimy w stanie gorszym, niż na nią dotarliśmy. Poczekaliśmy jeszcze 15 min. na Steve'a, jednego z uczniów na naszym kursie, który postanowił szukać nas na innym końcu plaży (nie wszyscy Australijczycy są bystrzy), i w końcu dostaliśmy nasze deski.
Deski do nauki surfingu nieco różnią się od tych zwykłych. Tradycyjne deski są twarde (jak to deski), nasze zostały pokryte specjalną miękką pianką, tak abyśmy specjalnie nie poobijali się w trakcie nauki (tu nastąpiło powtórne olśnienie nr 2). W oficjalnym języku surferów nazywają się one softboardami, nieoficjalny nie nadaje się do przytoczenia tutaj.
Kiedy zanieśliśmy deski na plażę, odbyliśmy kilkunastominutowe szkolenie teoretyczne (czym różnią się prądy od wirów, jak sobie z nimi radzić, czym się różni pozycja normalna od pozycji "na Goofiego"), po którym nastąpiła część praktyczna na piasku. Składała się ona głównie z nieustannego ćwiczenia wskakiwania na deskę i przybierania pozycji stojącej. Na zdjęciu poniżej widać to ćwiczenie w różnych fazach (poza najważniejszą).
Kiedy już upewniliśmy się, że wiemy gdzie znajduje się środek ciężkości deski, wyćwiczyliśmy wstawanie i zgrzaliśmy się niemiłosiernie, nasz nauczyciel, wraz ze swoim pomocnikiem, pozwolili nam wejść do wody. Przedtem powiedzieli tylko jedno. "A teraz zapomnijcie o wszystkim o czym mówiliśmy i surfujcie!" Super.

Przez kolejne półtorej godziny starałem się, podobnie jak inni, rozpędzić deskę na falach, a następnie - na tak rozpędzonej desce - podnieść się, wstać, utrzymać równowagę i dopłynąć do brzegu. Efekty wielokrotnych prób, moich oraz Ingo, widać na poniższych zdjęciach.
Tu przednia noga nie została wysunięta wystarczająco daleko.
Tu Ingo prezentuje jeden z najbardziej udanych manewrów.
Tu Ingo stanął zbyt blisko tyłu deski.
Trudno powiedzieć co stało się poniżej, ale musiało boleć. :-)
Gdzie jest moja deska? Nie ma obawy, elastyczna linka, którą przytwierdzona jest do mojej nogi, zaraz spowoduje, że deska wróci do mnie szybciej niż się tego spodziewam (i to ostatnie tego dnia, olśnienie nr 3).
Wygląda nieżle, chyba jeden z bardziej udanych manewrów.
Tu widać lekkie zmęczenie, pozycja "na goryla" (nie myląc z całkiem poprawną pozycją "na Goofiego"). Z tyłu głowa instruktora, który nie wiedział że takim jak ja trzeba schodzić z drogi.
Po półtorej godziny w morzu byliśmy tak zmęczeni, że musieliśmy wspomagać się w noszeniu desek.
Choć do pamiątkowej fotki przybraliśmy bardzo zrelaksowane pozy :-)
Podsumowując, pierwsze zajęcia z surfingu były bardzo męczące, ale dały nam niesamowitą satysfakcję. Oto udało się nieco poczuć czym jest surfing, przetrzeć kilka części ciała (deska, człowiek, a pomiędzy nimi woda i piasek robią swoje), poobijać kilka kości, doprowadzić do ciężkich zakwasów kilka mięśni, spalić nieco karki i łydki. Co jednak najważniejsze, obiecaliśmy sobie, że to nie ostatnie nasze próby surfingu. I w tym wsparła nas także Anetka. W końcu po ponad roku w Australii, najwyższy czas, żeby ktoś z nas został surferem.

Korzystając z okazji, uczeń nr 1 oraz uczeń nr 2 dziękują fotoreporterowi za cierpliwość, upór i szczegółowe dokumentowanie naszych postępów (a może ich braku).