sobota, 27 września 2008

Kolory wody

Ostatni dzień, opuszczamy wyspę, jeszcze tylko musimy się nacieszyć niekończącymi się plażowymi autostradami, dzikością i pustką wokół. Obowiązkowe pamiątkowe zdjęcie z Panem Samochodzikiem i przemierzając ostatnie kilometry mijamy dramatycznie wyglądające, brunatne strumienie wyciekające z lasu na piach. Jak strugi krwi...
Do barki kolejka, ale jakoś się zabieramy na pierwszą turę. Ostatnie spojrzenie na wyspę i ... to jeszcze nie koniec wycieczki, bowiem za pół godziny lądujemy po raz kolejny na Carlo Sandblow nieopodal Rainbow Beach.
Wydma, jakich na wyspie było wiele, zachwyciła nas jeszcze bardziej niż poprzednim razem. Te kolory oceanu, i ten bialutki miał, który artystycznie przyprószył złoty piasek... Nic, tylko usiąść i malować!
No, to trochę pomalowaliśmy..., aparatem... a potem, jakby tego wszystkiego jeszcze było mało odnaleźliśmy jeszcze jedno sekretne i niebywałe miejsce polecone nam przez lokalnych ludków - strumyk Seary's Creek. Niebywałe, bo woda ma głęboki kolor herbaciany, a jeśli się chce popływać, a nie tylko popławić w miejscu jak ja, to trzeba się trochę nagimnastykować i poprzeciskać między gałęziami, pod korzeniami... prawie tak jak robią to pływające w strumyku rybki :-).
Ech, miło się wspomina po jakimś czasie takie wakacyjne chwile obcowania z naturą. Plaża, jezioro, strumyk, jezioro, ocean, plaża, strumyk... Mam nadzieję, że nie przynudzam...:-).

piątek, 26 września 2008

Nie ma wody na pustyni

Główną atrakcją kolejnego dnia miał być spacer przez wielką wydmę do Lake Wabby. Ostatnim razem wybraliśmy leśny szlak do tego uroczego jeziorka, teraz zaś postanowiliśmy powalczyć trochę ze słońcem i piachem. No i wiadomo, im bardziej się człowiek umęczy i spoci, tym lepiej smakuje kąpiel w jeziorze... Ale zanim dotarliśmy nad jezioro, zaliczyliśmy po drodze wszystkie pozostałe atrakcje: począwszy od piaskowych kolorowych formacji, poprzez skałę Indian Head roztaczającą przepiękne widoki, wrak Moheno, aż po Elli Creek, w którym, ile by się lat nie miało, zawsze człowieka kusi, by przez chwilę pobyć dzieckiem :-).
Marek i Florian wdrapują się na Indian Head. Za nimi widok na wielkie wydmy.
No i znów przyplątał się mały dinguś. Szukał czegoś na płyciznach. Szkoda, że nie mogliśmy mu pomóc...
Wrak Moheno.
Elli Creek tym razem przybrał wody, dzięki czemu można było wypłynąć z niego aż na plażę. Ale i tak najfajniej było wśród drzew.
Marek udaje żabę.
A to dwójka sympatycznych australijskich dzieciaków. Tak się ładnie wkomponowali w krajobraz, że nie mogłam przejść obojętnie...
A to duży polski dzieciak ;-).
Do Jeziora Wabby nie było daleko - co to dla nas jeden kilometr - ale przejście tego w pełnym słońcu i pod górę nie było czystą przyjemnością i do przodu wiodła nas tylko wizja zanurzenia się za chwilę w chłodnych wodach jeziora.
Do jeziora można było zjechać po piachu jak po ślizgawce. Opalanie, jeśli w ogóle, to pod kątem 45 stopni, leżaki zbędne.
No i zasłużona nagroda za wytrwałość!
Do przypływu zdążyliśmy powrócić do naszej bazy. Po drodze znowu zawrzała nam krew w żyłach, bowiem przed nami niezbyt doświadczeni młodociani kierowcy zakopali się kilka razy pod rząd w piachu na leśnej drodze. A że ominięcie nie wchodziło w grę (do najbliższej zatoczki było za daleko), cały rząd pojazdów musiał się cofać, by ten pierwszy zdołał nabrać wystarczająco dużo rozpędu, by nie zatrzymać się na miękkim piasku. Nasz samochód nie zawiódł - dobry mechanik z tego Petera ;-).

czwartek, 25 września 2008

Plątaniną leśnych dróg

Pierwsza noc była ciężka. Wiatr hałasował tak głośno, że chwilami miało się wrażenie, że porwani podmuchami za chwilę zatoniemy w falach nie tak odległego oceanu. A i na następny dzień już od rana kontynuowaliśmy pasmo nienajlepszych doświadczeń. Złapaliśmy gumę. Chyba w nocy oposy zakradły się do samochodu i robiły sobie leśne wycieczki, bo poprzedniego dnia nikt z nas nie zauważył sflaczałego koła. Wszyscy chodziliśmy przy śniadaniu zafrasowani, bo dotarło do nas, że guma na Fraser Island na początku pobytu oznaczać może konieczność szybkiej ewakuacji na ląd, a to oznacza stratę cąłego dnia na wymianę koła..., bo chyba nikomu nie przyszło do głowy, że zrezygnowalibyśmy całkowicie z wycieczki? Nie, nie... my jesteśmy twarda ekipa, żadne przeszkody nam nie straszne... no więc szybko znaleźliśmy sąsiada z pompką, podpompowaliśmy kółko coby się jakoś potocyło i rura do najbliższego i jedynego ośrodka miejskiego Eurongiem zwanego. Tam dowiedzieliśmy się, że niejaki Peter ma na wyspie warsztat samochodowy i przyjmuje w nim takie ofiary złośiwości losu jak my. Ledwie żeśmy się zatoczyli pod wskazany adres, gdzie naszym oczom ukazął się ... cóż, warsztat samochodowy to za mało powiedziane... Ten barak mieścił chyba resztki wszystkich warsztatów samochodowych z Brisbane, które padły na przestrzeni ostatnich kilku lat, tyle było tam różnego rupiecia...
W stertach złomu próbowaliśmy dojrzeć Petera, ale bezskutecznie. W końcu zadzwoniliśmy pod wskazany numer i z radością przyjęliśmy wiadomość, że Peter będzie tu za 20 minut, by nam pomóc. Był, razem z ekipą kolejnych łowców przygód, ale nic nie naprawił, bo mu się nie chciało, udostępnił jedynie narzędzia Markowi, który sam zmienił koło. Peter okazał się bowiem takim lokalnym pijaczkiem, który pewnie warsztat swój urządził ze zbieraniny różnych odłamków, tudzież szczątków samochodów, co to w przypływie czasem pochłania ocean.
W końcu ruszyliśmy dalej, tzn. w ogóle ruszyliśmy na naszą długo wyczekiwaną wycieczkę po wyspie. Zgodnie z postanowieniem tym razem mieliśmy zabawić w każdym miejscu nieco dłużej, wypocząć, wypluskać się i nacieszyć naturą, która jest na Fraser Island naprawdę wyjątkowa. Poniżej kilka zdjęć z leśnych autostrad, Jeziora McKenzie, które znowu nas oczarowało, tym razem zimną tonacją kolorów, i z magicznego strumyka Woongalba Creek.
Popołudnie spędziliśmy nad Basin Lake. Za wiele nie napiszę, bo za wiele się nie działo, a i jak patrzę na nasze zdjęcia, to i pisać mi się nie bardzo chce, za chwilę zrozumiecie dlaczego, ...więc na tym kończę i idę poleżeć :-).