poniedziałek, 28 stycznia 2008

Wielki błękit

W poniedziałek nasza czteroosobowa ekipa ruszyła na północ w kierunku Fraser Coast. Chcieliśmy pokazać nowym przybyszom jakąś ładną plażę, wybraliśmy więc oddaloną od Brisbane o jakieś 3 godziny samochodem, słynną Rainbow Beach z kolorowymi piaskowymi klifami. Uzbrojeni w kapelusze, zaczęliśmy od słynnego Carlo Sand Blow - olbrzymiej piaskowej wydmy wydmuchanej na jednym z klifów przez wiatr. Przez chwilę czuliśmy się jak na pustyni, z której jednak mogliśmy podziwiać Rainbow Beach i bezkresny ocean.Piasek na wydmie przybierał różne barwy, co w połączeniu z kolorami oceanu i nieba dawało niesamowity efekt. Na Rainbow Beach panował lekki bałagan po ostatnich burzowo-cyklonowych falach.
Dojechaliśmy, a właściwie doszliśmy, gdyż końcówka drogi dostępna była jedynie dla 4WD, do punktu, skąd promem można przedostać się na Fraser Island.
Zaczynało już zmierzchać, kiedy dotarliśmy do ostatniego punktu - miejsca piknikowego, z którego wyruszyć mieliśmy do leśnego jeziorka Poona Lake. Pierwsze 600m spaceru po lesie były szokiem dla naszych uszu. Oto wszystkie świerszcze, ptaki i cykady rozpoczęły zawody śpiewackie pod hasłem "Kto głośniej". Poziom wibracji, jakie dochodziły do naszych uszu, był momentami nie do wytrzymania i sprawiał, że zaczęliśmy się czuć jak nieproszeni goście, w czym zapewne dużo prawdy było. Lasem nocą władają zwierzęta i w miejscach tak dzikich jak Great Sandy National Park, w którym właśnie zawitaliśmy, lepiej nie wchodzić jego mieszkańcom w drogę.
Z mieszanymi uczuciami zrezygnowaliśmy z podziwiania jeziorka. Ledwie doszlibyśmy do niego za dnia, prawdopodobnie nie zdążylibyśmy ujrzeć porażającej bieli otaczającego go piasku, a nie mając ze sobą nawet latarki, wizja powrotu nocą przez mało wyraźną ścieżkę wśród hałasujących, rozkrzyczanych leśnych istot, przyprawiała nas o dreszcze. O ile w dzień las zwykle wygląda bardzo bezpiecznie, o tyle zapadający zmrok czyni z niego miejsce dzikie, nieoswojone, gdzie pod każdym listkiem czy korą czyhać może niespodziewany gość, wcale nie szczęśliwy ze spotkania z nami. Tym bardziej dziwnie było powrócić w ten wieczór do wieżowców, mostów, świateł i odgłosów trzeciego największego australijskiego miasta.

niedziela, 27 stycznia 2008

Wodospad aj

Ostatnio w Brisbane i okolicach dość często pada. Oczywiście, bez przesady. To, że pada w Queensland znaczy tyle, że wspaniała słoneczna pogoda przerywana jest (najczęściej wieczorem, w nocy lub nad ranem) dziesięciominutowym kapuśniaczkiem, choć ten niewinnie wyglądający kapuśniaczek potrafi przemoczyć w ciągu kilku sekund do suchej nitki. Uznaliśmy, że to najlepszy czas, by udać się do lasu w poszukiwaniu wodospadów. Na wycieczkę, za której cel obraliśmy położony jakies 2 godziny od Brisbane Springbrook National Park, zabraliśmy dwóch nowych kolegów Marka z pracy: Ingo i Christiana, którzy właśnie przybyli na słoneczny kontynent.
Wycieczkę zaczęliśmy od najwyżej położonego miejsca widokowego zwanego "The Best of All Lookout" ("Najlepszy ze wszystkich widok"). Rok temu zwiedzaliśmy to miejsce jako ostatnie i za sprawą mgły, chmur i deszczu nie zdołaliśmy zobaczyć nic, prócz tabliczki z napisem. Tym razem widzieliśmy wszystko, nawet wybrzeże Gold Coast i ocean...oooo, gdzieś tam... Leśną krętą ścieżką ruszyliśmy w poszukiwaniu wodospoadów Twin Falls i długo nie musieliśmy szukać. Ich szum słychać było już z daleka, a wodę niesioną powiewem wiatru czuliśmy na policzkach dużo, dużo wcześniej.
Połyskujące w słońcu kropelki wody, zwisające liście paprociowych palm i prześwitujący przez nie błękit nieba zatrzymały nas pod wodospadem nieco dłużej niż pięć minut :-).
Już w sumie nie pamiętam, ile wodospadów mijaliśmy po drodze, a zdjęcia robione z różnych perspektyw wcale nie pomagają tego ustalić. Ostatni wodospad był na pewno nieco nabardziej kamienisty niż poprzednie i zdecydowanie najbardziej mokry. Przydałyby się gumowce.Nieźle prezentowały się też jaskinie, pokryte zielonym mchem, ociekające wilgocią, zapewne kryły w sobie wiele życia, które obserwowało nas ze swoich szczelnych kryjówek. Teraz Springbrook National Park wyglądał jak prawdziwy deszczowy las.Jeszcze jeden uroczy widok i leśna droga zawiodła nas prosto przed wyrzeźbiony przez wodę Natural Bridge (Naturalny Most). Kolejne spotkanie z naturą zakończyliśmy wieczorem na plaży w Surfers Paradise. Jak przystało na tę część wybrzeża (lans, glance, wieczorny bounce), w mieście życie dopiero się zaczynało. Podobnie zresztą, jak i w lesie, gdzie pewnie robiło się coraz głośniej, ptaki zaczynały wieczorne koncerty, kangury i walabie wychodziły na schadzki, oposy na nocne walki. A na plaży cisza i spokój...

sobota, 26 stycznia 2008

Piwo, karaluchy, fajerwerki...

Australia Day to narodowe święto obchodzone co roku 26 stycznia. Bardzo lubimy to święto, gdyż jest ono dniem wolnym od pracy, a jeśli wypada w sobotę, tak jak to było w tym roku, wolny jest najbliższy poniedziałek. Tak więc nasz pierwszy w tym roku dłuuugi weekend zaczęliśmy od obchodów Australia Day i postanowiliśmy to zrobić jak najbardziej po australijsku. W samo południe udaliśmy się na słynny wyścig karaluchów organizowany, jak co roku, w Story Bridge Hotel. "Cockroaches", czyli karaluchy, to ponoć przydomek ludzi z Sydney. My w Queensland nosimy miano "cane toads", czyli ropuch, które czasami nawiedzają okolice i strasznie trudno je wyplenić. Niezależnie od tego, Queensland też się może poszczycić całkiem pokaźnych rozmiarów karaluchami, o czym można się było przekonać właśnie w ową pamiętną sobotę.
Wyścigi odbywały się w dość kameralnej atmosferze w hotelowym ogrodzie. Wstęp za złotą monetę przekazywaną na cele dobroczynne, karalucha można było nabyć i wystawić do wyścigu już za 5 dolarów australijskich. Główna arena niewielkich rozmiarów wyglądała jak bokserski ring otoczony stłoczoną publicznością, a prowadzący imprezę krzyczał niemiłosiernie do mikrofonu, wzniecając co chwila salwy braw, okrzyków, a raz nawet inicjując zbiorowe wykonanie australijskiego hymnu. Cóż, w zeszłym roku słyszeliśmy hymn podczas fajerwerków, odśpiewany dumnie przez tłum zgromadzony na South Bank, co mnie przyprawiło nawet o łzy wzruszenia. W tym roku hymn zagrzewał do walki biedne karaluchy, a w zasadzie bardziej ich właścicieli.
Owej pamiętnej soboty odbyło się około dwudziestu wyścigów karaluchów, średnio co 15-20 minut każdy. Każdy wyścig zaczynał się od ceremonii wniesienia słoja z karaluchami na środek ringu, czemu towarzyszyły dźwięki orkiestry i mała parada w szkockim stylu.Najbardziej emocjonującym momentem było oczywiście wypuszczenie karaluchów na podłogę, po czym robił się zwykle mały zamęt, gdyż stworzenia w błyskawicznym tempie rozbiegały się w kierunku publiczności. Wygrywał ten karaluch, który jako pierwszy przekroczył granicę naznaczonego na specjalnym płótnie kręgu. Trudno było jednak dostrzec jakiekolwiek oznaczenia na samych owadach lub zidentyfikować zwycięzcę, podejrzewamy więc, że wyniki wyścigów były mocno sfingowane. Tym bardziej, że panowie-pomocnicy zajmowali się nie wypatrywaniem zwycięzcy, ale głównie łapaniem karaluchów z powrotem do kosza, by zapobiec zbytniemu przenikaniu ich w sektor z publicznością. Zwycięzcy każdego wyścigu otrzymali trofea i nagrody od sponsorów, którymi przeważnie były australijskie browary. Ową pamiętną sobotę zakończyliśmy wieczorem na South Bank, gdzie wraz ze zgromadzonym tłumem podziwialiśmy pokaz fajerwerków.
Pamiętną ta sobota była dla nas z dwóch względów. Po pierwsze, po raz kolejny przekonaliśmy się, że Australijczycy nie wstydzą się swojego patriotyzmu i gotowi są go demonstrować na różne sposoby, z których zdecydowana większość łączy się z humorem, dobrą zabawą, optymistycznym patrzeniem w przyszłość i ogólnie pojętą beztroską. Dla porównania, w porannej audycji polskiego radia tego dnia, o ironio losu, mieliśmy za to okazję wysłuchać kolejnych wspomnień i pieśni żołnierskich z II wojny światowej. Po drugie zaś, i to się tyczy w zasadzie głównie mnie, od owej pamiętnej soboty jedna z niewielu moich życiowych fobii - karaluchy - po prostu przestała istnieć. Najlepszą terapią na stres jest spotkać się z jego obiektem oko w oko i zminimalizować go w wyobraźni poprzez uczynienie z obiektu dobrej zabawy. Nie jestem pewna jak długo ta terapia będzie działać, ale w razie czego w Australii mam gwarancję, że zawsze przynajmniej raz do roku mogę ją powtórzyć :-).

niedziela, 20 stycznia 2008

Przeprowadzka

Nie zaczynamy dobrze Nowego Roku... Ledwie drugi tydzień minął, a u nas już dwie przerwy na blogu... Cóż, przez ostatnie kilka dni działo się u nas bardzo dużo - przeprowadzaliśmy się. W tutejszych warunkach, gdzie rynek nieruchomości tętni życiem jak nigdzie, a czynsze rosną jak grzyby po deszczu, trudno zagrzać gdzieś miejsce na dłużej. Przeprowadziliśmy się więc z naszej sympatycznej, lokalnej i swojskiej, rzec by można, St Lucii do równie sympatycznej, nowoczesnej i nieco lanserskiej Teneriffe. Okolica, w której drewnianego queenslandera ze świeczką szukać, w mieszkaniach wiszą Andy Warhole, a ludki tutejsze w garniturach, szpilkach i sylwestrowych kreacjach mkną po ulicach do swoich lambordżetów. Na razie wyglądamy tu jak wieśniaki, ale poczekajcie... niech no pomieszkamy trochę i przesiąkniemy nową kulturą...;-) Zdjęcia z okolicy zamieścimy w niedalekiej przyszłości, gdy się wybierzemy na spacer nadrzeczną promenadą. Tymczasem parę fotek z wnętrza mieszkania.
A widok z balkonu mamy całkiem podobny do tego na St Lucia. Tylko tutaj mieszkańcy głośniej chlapią.
No, to jesteśmy zadowoleni z przeprowadzki. Może się przy okazji trochę "ukulturnimy", wszak do najbardziej trendowego w Brisbane centrum kultury mamy teraz żabi skok.