sobota, 29 września 2007

Wspomnienia z podróży

Porządkując pozostałości dokumentów z podróży, natknęłam się na naklejkę. Naklejkę, którą zakupiłam w pubie jednego z niewielu miasteczek na drodze z King's Canyon do Alice Springs. Naklejka zaprasza turystów do odwiedzenia outbacku, a zwłaszcza miasteczka Erlunda, które reklamuje się następująco:
- elewacja 420 m
- bydło 3000 sztuk
- psy dingo 1000 sztuk
- muchy 10 000 000 sztuk
- ludzie 25
Dodatkowo, na naklejce pełno jest narysowanych much. Najwidoczniej reklama okazała się skuteczna, gdyż ściany w erlundzkim pubie powyklejane były banknotami z różnych krajów świata. Znaleźliśmy nawet kilku Polaków. Choć w sumie trudno spekulować, co przyciągnęło turystów akurat do Erlunda..., w zasadzie było to jedyne miejsce, gdzie mogliśmy się napić kawy podróżując późno w nocy do Alice Springs. Co zaś do małych miasteczek australijskiego outbacku, to nas przyciągają do tych miejsc zwłaszcza muchy i ludzie :-).

poniedziałek, 17 września 2007

Podróż przez Australię inaczej

Jako terapia na smutek po zakończonej podróży i nieco inna forma zaprezentowania miejsc, w których byliśmy, kilka egzemplarzy z kolekcji zdjęć kwiatów.

Na parkingu. Cairns
W cieniu palmy. Daintree Rainforest
Na plaży. Cape TribultionNad jeziorem. Barrine LakePrzy dworcu. Cairns
Wśród motyli. Kuranda
W szeleście traw. Uluru
W słodyczy południowego słońca. King's Canyon
Przy drodze. Alice Springs
W cieniu skalnej szczeliny. Standley Chasm
W centrum miasta. Adelajda
Pod niebem. Szczęście podróżnika. Nie dmuchać!

niedziela, 16 września 2007

Rzeźby w oceanie

Po raz drugi zawitaliśmy do tej pięknej scenerii ciągnącej się wzdłuż drogi Great Ocean Road. Ostatnio podziwialiśmy ją wraz z zachodzącym słońcem, teraz zamierzaliśmy to zrobić w blasku południa. Prawie się udało. "Prawie" w tym kontekście w Australii prawie zawsze oznacza, że ni stąd ni z zowąd spadł deszcz i popsuł wszystkie plany. Tak było i tym razem. I z tego powodu nie dotarliśmy do jednej atrakcji - 12 Apostołów, którą niektórzy uważają za najważniejszą. Lało do tego stopnia, że nawet poświęcając nasze suche ubranka i tak niewiele mogliśmy zobaczyć. Czekanie w nieskończoność aż deszcz przestanie padać też nie miało sensu, gdyż całe niebo bez wyjątku pokryte było szarą warstwą chmur, które ani na chwilę nie chciały się rozejść. Dodatkowo, nie mogliśmy zbyt późno dojechać do Melbourne, gdyż musieliśmy zdążyć na mój samolot - ostatni tego dnia. Cóż, i tak bywa. Teraz pozostaje nam jedynie cieszyć się zrobionymi wcześniej zdjęciami 12 Apostołów w blasku zachodzącego słońca i przyjechać tu jeszcze raz w przyszłości.
Poniżej przedstawiam wszystko to, co udało nam się sfotografować przed deszczem i częściowo po deszczu. Trochę tego było i szczerze mówiąc, Bay of Islands podobała nam się chyba bardziej niż Apostołowie. Tym razem świadomie zrezygnuję z komentowania zdjęć, podając tylko nazwy rzeźb, jakie wykuła w brzegu oceanu woda - ich piękno mówi samo za siebie, a jakiekolwiek słowa mogłyby je tylko zbanalizować.

Bay of IslandsThe GrottoLondon Bridge
The Arch
Two Miles Bay
Loch Ard Gorge
I jeszcze malownicza plaża i zachodzące słońce tuż po deszczu.
Deszcz spadł chyba na specjalne moje zamówienie - Melbourne było bowiem moim ostatnim przystankiem w tej podróży przez Australię. Podróży, która odsłoniła różne, kontrastujące ze sobą oblicza tego kontynentu. Marek z rodzicami ruszają jeszcze do Canberry i Sydney. Ja wracam do Brisbane - w sercu żal ściska, że tak szybko to minęło, w nogach ciąży zmęczenie, a w głowie turkus oceanu, czerwień outbacku i mocne postanowienie, że jeszcze kiedyś tam wrócę.

sobota, 15 września 2007

W Łodzi

No i wylądowaliśmy w końcu w czymś, co na pierwszy rzut oka najbardziej przypominało naszą polską Łódź. Może to kwestia nagłej zmiany otoczenia i temperatury (w położonej na południu Australii Adelajdzie było co najwyżej 18-19 stopni, co w porównaniu z ponad 30-ma stopniami w Alice Springs mogło wpędzić w depresję). Z rozpaczy chciałam płakać, ale przecież nie ma sytuacji bez wyjścia. Jak miasto się nie podoba, jedźmy poza miasto. A wokół Adelajdy okazji ku temu bez liku. Jako że mieliśmy do dyspozycji kilka popołudniowych godzin, wybraliśmy Barossa Valey - przepiękne doliny usłane plantacjami winogron otoczonych palmami, uderzające czystą, soczystą, niespotykaną w Queensland zielenią.
W tym malowniczym otoczeniu postanowiliśmy skosztować lokalnego wina w jednej z najsłynniejszych tu winiarni.W Barossa Valey przejechaliśmy malowniczy odcinek trasy, oglądając okoliczne mieścinki z uroczymi domkami i luterańskimi kościółkami. Pierwszą bowiem i bodaj największą grupą osiedleńców Adelajdy i jej okolic byli bowiem Niemcy. Ci Niemcy często pochodzili z obszarów należących dziś do Polski, a swoją drogą najliczniejsze w Australii skupisko Polonii zlokalizowane jest właśnie w Adelajdzie.
Kiedy przybysze z Europy zajmowali australijskie tereny, obowiązywała zasada, kto pierwszy ten lepszy. Każdy brał co chciał i zgłaszał do urzędu, że to jego własność. Pomysły na miejsce do zamieszkania były różne, a jeden z bardziej oryginalnych to dom w eukaliptusowym drzewie. Na pomysł ten wpadł niejaki Herwig, który urządził tam gniazdko dla swojej rodzinki. Gdy dotarliśmy do słynnego drzewa było już prawie ciemno, więc drzewo na zdjęciu raczej straszy, niż ociepla domowym ogniskiem.
Z powodu zapadającego zmroku musieliśmy wracać do miasta. Wybraliśmy trasę przez Adelaide Hills - wzgórze, z którego nocą rozciąga się bajkowy widok na miasto.
Wieczorem zjedliśmy pizzę w najlepszej ponoć pizzerii w centrum miasta, które nie wyglądało zachwycająco. Jednak następnego dnia rano wyruszyliśmy na spacer po mieście, który odsłonił nam ładniejsze jego oblicze, a może po prostu takie miejsca wybieraliśmy... Niewiele w stosunku do innych miast typu Melbourne, czy nawet Brisbane, nowoczesnej architektury, bardzo ładne domy, wielkie zielone parki i mnóstwo zabytkowych kościółków tworzą razem krajobraz Adelajdy.
W parku pełno było kajaków i czarnych łabędzi. I nie wiem, kogo bardziej tym zestawieniem słów obraziłam: kajakarzy czy łabędzie:-)?
Małe czarne łabądki wcale nie są czarne. Podobnie jak małe czarne jagody, które są przecież zielone.
Wielkie drzewa w parkach mogłyby tworzyć scenerię w horrorach.
Piękne kwiaty, zadbana zieleń i urocze mosty powoli zmieniały moje pierwsze wyobrażenia o tym mieście.Bardzo oryginalny znak. Znaleźliśmy go niedaleko ZOO graniczącego z parkiem. Czyżby kaczki wychodziły sobie na wagary do parku?
Odwiedziliśmy Muzeum Południowej Australii z ekspozycjami poświęconymi przejmującej historii Aborygenów i australijskim zwierzętom. Zjedliśmy też lunch w nietypowej kawiarence pod oryginalnym szkieletem największego w świecie wieloryba.
Kolejne muzeum to coś w sam raz dla nas. Niewielka wystawa poświęcona początkom Australii i historiom imigrantów z różnych krajów. Koniecznie musieliśmy zrobić pamiątkowe zdjęcie z pomnikiem imigrantów.
Obowiązkowo też zdjęcie przy Uniwersytecie Południowej Australii. Główny kampus, w porównaniu z kampusem University of Queensland, ma bardziej europejską, tradycyjną architekturę.Zwiedzanie miasta zakończyliśmy na plaży. Na plażę w Adelajdzie, położoną w dzielnicy Glenelg, dojeżdża się tramwajem, który zatrzymuje się tuż przy głównym pasażu z widokiem na molo i ocean.

Zjedliśmy lody, tata Marka wykąpał się w oceanie (chyba trochę zmarzł, bo w tym miejscu dochodzą już zimne wody Oceanu Indyjskiego), i wyruszyliśmy w drogę do Mt Gambier, gdzie czekał na nas kolejny nocleg.
Stamtąd zamierzaliśmy jechać następnego dnia do Melbourne, zaliczając po raz kolejny już jedną z najpiękniejszych australijskich dróg - Great Ocean Road.