niedziela, 6 lipca 2008

Yowie

Wierzcie lub nie, ale chyba jako jedna z nielicznych "przyjezdnych", a już na pewno jako wyjątek pośród Australijczyków, przynajmniej tych, których udało mi się dotąd spotkać, wiem kim jest Yowie. I wiedziałam to na długo przed tym, kiedy myśl stąpnięcia nogą na czerwonej ziemi zagościła na dobre w głowie Marka. Kiedyś bowiem, w chwili wyjątkowej nudy (aż trudno mi teraz uwierzyć, że takowe w ogóle bywały), kiedy to człowiek siedzi bezwiednie w fotelu i przerzuca bez sensu kanały telewizyjne, natrafiłam na intrygujący dokument na National Geographic, poświęcony właśnie Yowiemu (niestety, nie pamiętam jak to się odmienia po polsku). Dokument był typu "Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie...", z tą różnicą, że poszukiwanym nie był członek niczyjej rodziny, nie był nim nawet człowiek, nie było nim też zwierzę, więc co? Yowie! Stwór, którego nikt nigdy nie ujrzał w całości, ale który atakował znienacka, nocą i pozostawiał zawsze spustoszenia w postaci zamordowanych zwierząt domowych i wielkich śladów stóp.
Pamiętam, że oglądając ten dokument zastanawiałam się, czy to możliwe żeby bohaterom reportażu zapłacili pieniądze za opowiadanie takich bredni, albo żeby im tak wyobraźnia zaszalała, bo w końcu ofiarami ataków Yowiego byli głównie Australijczycy z zabitych dechami wiosek, tak były te opowieści wiarygodne. Kilka lat potem, kiedy Marek obwieścił mi, że są realne perspektywy, by na kilka lat zamieszkać na czerwonej ziemi, wzdrygnęłam się i całkiem serio zapytałam go, czy nie boi się Yowiego... I pomyśleć, że na codzień jestem badaczem, który co jak co, ale za wiedzę niczego nie przyjmie, jesli nie stoją za tym przekonywujące wyniki badań.
I tak Yowie zamieszkał w naszym życiu, przez długi czas jedynie w naszej świadomości i to raczej w tej jej części, gdzie goszczą Yeti i krasnoludki, choć z czasem zaczął on też przybierać postać bardziej materialną. Stał się na przykład nazwą jednego z projektów w pracy Marka, nie ukrywam, że głównie za moją namową. Nazwa krótka, chwytliwa i skrywająca tajemnicę - trudno o lepszy marketing!
O dziwo, nie spotkaliśmy się jeszcze z sytuacją, żeby, czy to tubylcy, czy emigranci, skojarzyli nazwę Yowie z czymkolwiek. Zdeterminowani zaczęliśmy pewnego dnia szukać informacji o tym dziwnym stworze i znaleźliśmy... jakieś 2 godziny jazdy od Brisbane... potwora, wielkoluda o gorylich kształtach i wielkiej czaszce, dokładnie odzwierciedlającego rysopis stworzony na podstawie relacji świadków, prezentowany w TV. Znaleźliśmy dowód, że Yowie istnieje!
Szczegóły niech pozostaną tajemnicą, w końcu legenda musi mieć jakąś siłę, żeby się nakręcać. Nasze spotkanie oko w oko z Yowiem musieliśmy odreagować, obcując z okoliczną naturą, która całkiem nieopodal stworzyła miejsce-siedlisko dla wielu ptaków (ciekawe ile z nich zginęło już w łapach potwora...).
A potem nasz strach przed potworem zagryźliśmy kiełbaską i zapiliśmy winem z okolicznej winiarni o sugestywnej nazwie "Hunting Lodge". Czy też pomyśleliście, że chodzi o polowanie na Yowie...?
Już nieco spokojniejsi delektowaliśmy się winem na werandzie winiarni i bylibyśmy już uwierzyli, że dzień ten zakończy się spokojnie, gdyby nie kolejny wielki, włochaty stwór, który wyrósł przed nami znienacka, zaraz po tym jak właściciel winiarni zapalił światło w świetlicy dla gości. Na szczęście był to tylko wypchany niedźwiedź w śmiesznej czapce Św. Mikołaja, bo lipiec to dla Australijczyków pora na "Christmas in July" (Boże Narodzenie w lipcu), czyli ukłon w stronę emigrantów, którzy przywykli do świętowania Bożego Narodzenia zimową porą (a tak naprawdę kolejny powód, by opróżnić nieco ich portfele). Tak więc wszystko ostatecznie skończyło się dobrze, tzn. niedobrze, bo biedny niedźwiadek zginął przecież zapewne w niewyjaśnionych okolicznościach, a obok jego zwłok znaleziono ślady wielkich stóp...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz