sobota, 18 lipca 2009

Wyspa Kangura - dzień pierwszy

Wstyd się przyznać, ale mieszkając w Australii już grubo ponad dwa lata, jakimś dziwnym trafem przez ten czas nie doszedł do naszej świadomości fakt, że niedaleko południowego wybrzeża kontynentu leży malutka, malownicza, zielona wysepka zwana Wyspą Kangura. Od razu uznaliśmy, że niezależnie od tego co na tej wyspie jest, już ze względu na samą nazwę obowiązkowo musimy się tam pojawić. Okazji długo nie trzeba było szukać, bo co jakieś pięć dni w Australii, podobnie jak i w wielu innych krajach, następują dwa dni wolnego zwane z angielska weekendem. A że dla nas zwykle są to dwa dni, tak i tym razem w chłodny sobotni poranek, po przejechaniu ok. 100 km z Adelajdy do Cape Jervis, czekaliśmy już niecierpliwie na pierwszy prom na Wyspę Kangura.

Na promie tym, w przeciwieństwie do innych, którymi nie raz dane nam było płynąć, nie dało się spokojnie wypić kawy i zjeść śniadania, o czym jeszcze nie wiedziała większość turystów pośpiesznie ustawiających się w kolejkę do promowej kawiarni. Mówiąc szczerze, nie dało się tam w ogóle wypić kawy, chyba że ktoś zrobił to szybko, zanim prom ruszył. Momentami zastanawiałam się, czy w ogóle uda nam się dotrzeć do celu, gdyż bujało nami na wszystkie możliwe strony i co rusz skakaliśmy twardo po nadchodzących falach. Podczas gdy ja koncentrowałam się na obranych punktach horyzontu w trakcie tej nieprzyjemnej wycieczki (umiejętność, którą onegdaj nabyłam na poszukiwaniach wielorybów), większość załogi promu przemieszczała się po jego zakamarkach, w panice poszukując obiektów, których można by się chwycić, by nie upaść. Ich twarze wskazywały na widoczne problemy z równowagą, jak również problemy z utrzymaniem we właściwym miejscu treści żołądka, którą stanowiła w większości przypadków owa kawa. Z ulgą po niecałych 2 godzinach wyjechaliśmy naszym czterokołowym rumakiem na ląd. Tym razem nie mieliśmy za bardzo planu, a i pogoda nie specjalnie dopisywała, zatem zdaliśmy się na sugestie przemiłego pana z biura obsługi turystycznej, który w czynie społecznym w ciągu 5 minut sklecił nam cały plan wycieczki.

Wysepka, mimo pogarszającej się pogody, od razu bardzo nam się spodobała. Prawie puste drogi, zielone połacia lasu i nieco pagórkowate ukształtowanie terenu były jak prawdziwie świeży powiew wiosny po nieco suchej i słonecznej zimowej scenerii w Queensland. Zwiedzanie wyspy zaczęliśmy od bardzo nietypowego zwierzyńca. Zwierzyńca, w którym po przekroczeniu bramy zostaliśmy pozostawieni na pastwę losu, który od tej pory leżał w rękach, a raczej w łapach, pazurach, ptasich stópkach przeróżnej maści i pochodzenia dwu- i czworonogów. Czyli mówiąc krótko i pozbawiając czytelnika wszelkich wątpliwości, na kolejne kilka godzin staliśmy się narzędziami do wydawania jedzenia, bo wszystkie te istoty zaczynały właśnie porę karmienia.
Niewątpliwą atrakcją zwierzyńca był pojawiający się tu i ówdzie, zwykle niespodziewanie, właściciel całego tego dobytku - Paul. Paul mało mówił, ale za to dużo robił. Robił głównie niespodziewane psikusy tym, którzy akurat byli pod ręką. Np. znienacka ląduje u kogoś na rękach wielki kangur, a w ręce wpada mleko do karmienia w butelce po piwie, ze smoczkiem.
Paul pojawiał się i znikał tak szybko, że trudno było zrobić mu zdjęcie.
Najmilsze w trakcie karmienia były owieczki - wie o tym każdy, kto choć raz podawał owieczce jedzenie z ręki. Najgorsze były strusie - swoimi twardymi dziobami bezlitośnie ciskały w zagłębienie dłoni, rozsypując całą jej zawartość.
Jedną z niespodzianek była możliwość potrzymania w rękach różnych stworzonek. W zasadzie była to raczej konieczność - po prostu bez słowa i pytania dostawało się delikwenta do ręki i cześć! Najlepszy sposób na pokonanie fobii - nie masz nawet czasu uzmysłowić sobie, że czegoś się boisz.
Najmniej straszny i najsłodszy zarazem okazał się delikwent poniżej - mały oposek. Pozostawię bez komentarza jego słodką mordkę wyrażającą każdym swym szczegółem jedną prostą myślkę: Chrupać migdałka!
Dla utrzymania kondycji, każdego dnia Paul strzyże jedną owieczkę. I bardzo często robi z tego mały pokaz dla turystów. Biedna owieczka, wiadomo, była w wielkim stresie, za to ja miałam niepowtarzalną okazję przez chwilę nosić na głowie świeżo ogoloną owczą wełnę - oczywiście wylądowała tam ona zupełnie znienacka.
W jednym z pomieszczeń miszkały kolczatki - wyjątkowo słodkie istoty. Byliśmy w szoku, gdy na zawołanie Paula kolczatki zaczęły niczym pieski podążać we wskazane miejsce, gdzie dostały świeżą porcję ulubionych mrówek do schrupania.
Niegrzeczny mąż za karę dostał oryginalny masaż głowy w wykonaniu dwóch strusi.
Ale zaraz potem na pocieszenie mógł pościskać się z koalą.
Koniec wizyty u Paula nie oznaczał jeszcze końca zwierzyńca. Zwierzyniec miał się dopiero zacząć. Pojechaliśmy go szukać na drugi koniec wyspy, gdzie w wyjątkowo pięknych okolicznościach przyrody (Flinders Chase National Park) zwierzyniec taplał się w wodzie, wylegiwał na skałkach, a czasami dawał nura i znikał w czeluściach oceanu.
Słynny Admirals Arch.A oto i on - nowozelandzki fok :-).
Na Zachód Słońca dotarliśmy do Remarkable Rocks (w tłumaczeniu: Niezwykłe Skały). Oprócz pokaźnych rozmiarów, pięknych o tej porze kolorów i inspirujących kształtów, było w nich jeszcze coś niezwykłego, co zwłaszcza mnie napawało trwogą - tym czymś była możliwość niefortunnego osunięcia się ze śliskiej powierzchni głazów w otchłań wody...
Zwierzyńca ciąg dalszy, bo przecież w Australii dopiero w nocy wildlife się naprawdę rozkręca. Wyspa Kangura to jedna z niewielu australijskich wysepek, na których pomieszkują futrzane pingwinki. Codziennie o tej samej porze, w godzinach wieczornych, pingwinki przypływają do kamienistych plaż, gdzie oczekuje ich zniecierpliwione potomstwo. W trakcie wędrówki przez plażę wydają dużo różnych dziwnych odgłosów, najczęściej te ostrzegające pozostałe przed zbliżającą się grupą turystów z latarkami. W czerwonym świetle latarek udało nam się zrobić jedno zdjęcie tym słodkim istotkom (bez lampy w ciemności był to nie lada wyczyn). Wycieczka, co nas pozytywnie zaskoczyło, odbyła się w duchu poszanowania życia małych pingwinków. Milczeliśmy jak zaklęci przez cały czas i zaglądaliśmy tylko tam, gdzie było wolno zajrzeć.

Z wycieczki wróciliśmy wyedukowani nie tylko w zwyczajach pingwinów, ale i w ciekawostkach dotyczących wielu niesamowitych ryb, które zamieszkują pobliskie wody. Jedna z takich ryb przetrzymuje swoje jaja w buzi i wypluwa je, po czym wyłapuje z powrotem za każdym razem, gdy chce coś zjeść. Inna ryba ma w sobie ilość trucizny, którą może zabić 40 dorosłych osób, a jej mięso jest najdroższym rybim mięsem eksportowym do Japonii, gdzie snobistyczni bogacze płacą krocie za możliwość jego skosztowania (oczywiście wcześniej ktoś się musi nieźle napracować, by pozbawić to mięso trucizny). Najbardziej podobał nam się eksperyment z pływającym w akwarium okazem mątwy (ang. cuttlefish). Ryba ta na widok rywala tego samego gatunku niczym kameleon zaczyna zmieniać swój kolor i żywo falować w wodzie. Do pokazania nam tego nizwykłego zjawiska pan przewodnik użył...lustra. No i czego tu oczekiwać od ryby?
Ostatnie (i to już naprawdę ostatnie) tego dnia spotkanie ze zwierzyńcem mieliśmy w drodze powrotnej do chatki, w której zostawaliśmy na nocleg. W końcu nieoczekiwanie spełniło się nasze pragnienie, które od początku pobytu w Australii nie dawało nam spokoju, a z czasem zaczęło wpędzać w lekką frustrację... Zobaczyliśmy na żywo kolczatki! I to nie jakąś tam jedną, zagubioną, zabłąkaną, która przemknęła tak, że ledwie się cżłowiek zorientował, że coś mignęło przed oczami. I nie dwie... Spotkaliśmy ich całe sztuk pięć! W mroku nocy na widok jakichś dziwnych kształtów wyhamowaliśmy naszego rumaka, by w świetle księżyca podziwiać prawdziwą paradę kolczatek, dumnie i bez pośpiechu kroczących przez ulicę. Na mój gust byli to rodzice z trójką dzieci :-). Z powodu nietypowych okoliczności i emocji, jakie towarzyszyły temu zdarzeniu, nie zrobiliśmy zdjęcia, więc musicie nam uwierzyć na słowo. Dobranoc!


1 komentarz: