niedziela, 28 października 2007

Wysepka

Wczoraj grillowaliśmy z naszymi przemiłymi sąsiadami. Od słowa do słowa i już mamy pomysł na dzisiejszą wycieczkę. A ponieważ ostatnio miewamy problemy z wyznaczaniem miejsc podróży: tu za daleko, tu za blisko, tu za gorąco, tu za zimno, itd. - rozwiązaliście nam cotygodniowy dylemat, za co bardzo dziękujemy.
Bribie Island to malutka wysepka położona, jak w zasadzie prawie wszystko tutaj, godzinę drogi od Brisbane. Na wyspę dojeżdża się przez dłuuugi i wąski most, z którego widać góry Glasshouse Mountains (robienie zdjęć w trakcie jazdy przez most uznaliśmy za zbyt niebezpieczne). Duża część wyspy jest dostępna tylko dla samochodów 4WD, ale nam wystarczyła ta pozostała część. Pierwszy szok przeżyliśmy, lądując na jednej z plaż. Widok był jak znad Bałtyku latem, kiedy nie pada deszcz. Plaża całkiem mała, a ludzi jak mrówków, i coraz więcej - nadciągali zapewne na dziecięce zawody. Rzecz to w Australii niespotykana! Cóż było robić - uciekliśmy. Szukając wrażeń, natknęliśmy się na całkiem sympatyczne bajorko i rozciągające się wokół mokradła - doskonałe miejsce na podglądywanie ptaków, co potwierdziły nieliczne spotykane na drodze osoby z lornetkami.
Bajorko było malownicze a jedna z jego dróg prowadziła prosto na płytkie wody oceanu - doskonałe miejsce na łowienie ryb.
Ponieważ to teren ptaków, postanowiliśmy poczuć się przez chwilę jak czaple i skończyło się tym, że Marek ugrzązł w piasku i porwał sobie klapka:-). Resztę dnia chodził bez butów, co nikogo nie dziwiło. Ale spacerek był przyjemny, zwłaszcza że woda nawet na tych płyciznach była czyściutka i cieplutka. Wykorzystaliśmy spacer do zrobienia kilku fotek oceanowi od tak zwanego zaplecza i pojechaliśmy szukać pustej plaży, żeby się wykąpać. My to mamy wymagania! Od razu widać, że nie jesteśmy Australijczykami.
Znaleźliśmy! Banksia beach nie była oblężona, a wyglądem przypominała nam bardzo plażę w Dźwirzynie, którą często odwiedzaliśmy będąc w Kołobrzegu.
Z pewnością wielu zakątków Bribie Island jeszcze nie odkryliśmy, ale..... mamy jeszcze czas. A takie podejście to nowość. Jeszcze dwa, trzy miesiące temu zrobilibyśmy wszystko, żeby nie pominąć żadnej ważnej atrakcji na Bribie Island. Teraz wszystko jakoś sie uspokoiło. Czuję, że już powoli mija nam etap chłonięcia australijskich atrakcji tak szybko, mocno i intensywnie, jak gdyby miało ich nam zaraz zabraknąć. Teraz wkraczamy w fazę, w której spokojnie zaczynamy tym wszystkim żyć, nie tylko zwiedzać. Oczywiście nie przeszkodzi nam to raz na jakiś czas zaplanować od A do Z jakiejś mega-extra podróży, ale na codzień już wiemy, że to wszystko nam nie ucieknie, więc warto czasami się zatrzymać i nawet zasnąć na plaży z szumem fal na jakąś godzinę albo dwie... Nie, dwie to zdecydowanie za dużo.

sobota, 27 października 2007

Witamy lato

No i mamy lato! Jeszcze co prawda nie kalendarzowe, ale powietrze już wystarczająco gorące, by paradować w szczątkach ubrania, a woda dostatecznie ciepła, by się w niej porządnie popluskać. I nie zmarznąć po wyjściu. A to wszystko najlepiej na jednej z mniej zaludnionych plaż na Gold Coast. Tym razem odwiedziliśmy Southport - miasto, które uważa się za bramę do Złotego Wybrzeża. Zresztą, z plaży widać wieżowce Surfers Paradise - z drugiej strony prezentują się całkiem podobnie.Wieżowce najładniej prezentują się w wilgotnym powietrzu, które przysłania je swoistą mgłą. A plaża najlepiej prezentuje się w kompozycji z torbą - wygodna, niebrudząca się, a jaka pojemna! (Dziękujemy Ewie i Florianowi za ten praktyczny upominek!)
Portret torby kończy tę krótką relację z wcale nie krótkiego pobytu na plaży. Reszty jednak nie opisuję, gdyż wyglądałoby to mniej więcej tak: piasek, wiatr, mewa, woda, człowiek, piasek, woda, wiatr, lunch-box, sałatka, mewa, sałatka, mewa, sałatka, mewa, mewa...itd. No, nawet coś się zaczęło dziać :-).

sobota, 20 października 2007

Kolacja

Tematów kulinarnych nie koniec - tym razem to my zaprosiliśmy znajomych w sobotę na kolację. A że znajomi pochodzą z Pakistanu i ostatnim razem serwowali nam u siebie ich narodowe potrawy, jakże my teraz mogliśmy im nie ulepić naszych sztandarowych polskich pierogów ruskich? Najpierw była więc wycieczka do polskiego sklepu po ser biały i kapustę kiszoną na surówkę. Przy okazji zakupiliśmy też ogórki kiszone w słoiku do tradycyjnej polskiej sałatki z groszku i gotowanych warzyw. Na deser kawałek makowca. Wszystko razem - prawie jak wigilia!"Oby takich kolacji było jak najwięcej!" - pomyślał Marek wyjadając z lodówki ukradkiem w niedzielę rano resztki sałatki.

sobota, 13 października 2007

Barbecue

Tematów kulinarnych ciąg dalszy. Australijskie barbecue, czyli polski mega grill! Mega, bo mięso smaży się na wielkiej płycie, których wszędzie jest tu pełno. Warto zaznaczyć, że przyjemność usmażenia kiełbaski obywatela nic nie kosztuje, trzeba mieć tylko kiełbaskę i olej, a jak odpowiednio tłusta, to i oleju nie potrzeba. Przynosi się do tego cały ekwipunek, tj. wspomniany wyżej olej, narzędzia do przewracania mięsa, ścierki i inne rzeczy, w zależności od wyoraźni - im więcej, tym lepiej. Najlepiej całą kuchnię - garnki i patelnie, jak niektórzy Australijczycy. To wszystko najlepiej na wielkim obszarze i w licznym doborowym towarzystwie.
Na nasze pierwsze poważne barbecue - poprzednie to były jakieś nieśmiałe podrygi, to zaś brzmi prawie jak chrzest - wybraliśmy się z młodszą częścią ekipy Marka z pracy. Pewnie myślicie, że było drętwo i nudno... Nic z tego - ekipa z pracy to przemili ludzie, z którymi znamy się już jakiś czas i już dość dobrze, żeby czuć się swobodnie, a najlepszym potwierdzeniem jest to, że nie śmieją się z Marka dowcipów. To wcale nie znaczy, że Marka dowcipy nie są śmieszne - są, tylko trochę inaczej :-). To jedynie znaczy, że przeszli już oni ten etap, kiedy trzeba się zaśmiać z czystej uprzejmości, ale nie wkroczyli jeszcze w fazę identyfikacji drugiego dna dowcipu, co jest możliwe tylko, kiedy się Marka już bardzo dobrze zna. Są zatem w fazie środkowej, kiedy macha się ręką na coś, co śmieszne się nie wydaje i nikt się za to nie gniewa. Ale do rzeczy. Barbecue odbyło się na jednym z malowniczych zakrętów rzeki Brisbane. Było dużo jedzenia, pełno much, było frisbee (latający krążek, który rzuca się podobnie jak piłkę lub bumerang), dużo gadania, objadania się, spacerowania i generalnie rzecz biorąc wielkiego leniuchowania. Nie udało nam się uwiecznić na zdjęciach wszystkich uczestników i wszystkich ciekawych momentów - czas upływał tak beztrosko i leniwie, że w końcu i o naszym ulubionym przybytku - aparacie prawie zapomnieliśmy.

niedziela, 7 października 2007

Lunch pod palmami

Cisza, jaka nastała na naszym blogu, to nie skutek popadnięcia w stan hibernacji z powodu australijskiej zimy (zima się na szczęście skończyła), ani nie z powodu rozpaczy po wyjeździe Marka rodziców i naszych towarzyszek podróży: Agaty i Moniki (choć przyznaję, w obu przypadkach było nam bardzo smutno), także nie z powodu wyborów w Polsce (choć, gdyby losy naszej Ojczyzny potoczyły się zgoła inaczej, to kto wie, czy i my mielibyśmy ochotę i sumienie bawić się w najlepsze tu, na drugiej półkuli). Ta cisza, a raczej należałoby powiedzieć, przerwa w relacjonowaniu, to wynik chwilowego przepracowania. Cóż, pewnie myśleliście, że takie słowo tu w Australii nie ma racji bytu... Otóż ma, jak wszędzie, gdyż sami, będąc kowalami losu, najbardziej na swoje życie wpływać możemy. No więc nam się zdarzyło ostatnio być nieco bardziej zajętymi, nie tylko z powodu pracy, ale też i dlatego, że zwyczajnie wskutek podróżowania porobiły nam się zaległości towarzyskie. Pierwszą z nich nadrabialiśmy razem z Xuanem i Rachel (dla przypomnienia, specjaliści od springrolek), pod cieniem palm w znanym już z wcześniejszych wpisów miejscu - Mt Tamborine. Spacer przez las zachwycił naszą wyobraźnię, gorzej było z żołądkami, dlatego udaliśmy się na lunch w jednej z uroczych knajpek na uliczce z galeriami. W knajpce Xuan zamówił też kawę, która zasmakowała mu jeszcze bardziej, gdy okazało się, że express do kawy nagle się zepsuł i była to ostatnia kawa serwowana tego dnia klientom. Jak to niewiele trzeba, by zwykła rzecz stała się rarytasem...
W lesie co chwila słychać było trzaski łamanych spadających liści, tak wielkich jak ten powyżej.
Gdzieniegdzie leżały też powalone drzewa. Muszę przyznać, że od ostatniego razu kiedy tu byłyśmy w damskim składzie, ktoś tu musiał nieźle narozrabiać...
A oto, co kryje wiele drzew pod korą - iście australijski czerwono-miedziany kolor drewna.
Mt Tamborine dobra jest nie tylko na piesze wycieczki, podczas których można się przyjemnie zmęczyć, ale też i na krótkie wypady na kawkę lub lunch. Oddalając się jakąś godzinę od Brisbane, ze zwykłego posiłku można uczynić prawdziwy rytuał w malowniczej scenerii: pod palmą lub z widokiem na Gold Coast (niestety, dym z płonących nieopodal lasów i tym razem przysłonił nam panoramę na Surfers Paradise). I choć był to mój trzeci raz w tym miejscu, to za każdym razem widziałam je nieco inaczej. Ścieżka Palm Grove wyglądała inaczej, niż kiedy tu biegałyśmy z Agatą i Moniką! Nawet się zaczęłam zastanawiać, czy nie pomyliliśmy trasy... Doszłam jednak do wniosku, że moje postrzeganie zmienia się zależnie od tego, z kim podróżuję. Choć, ponoć nawet podróżując w te same miejsca z tą samą osobą, zdarza mi się ich nie rozpoznać... Marek coś o tym wie:-)