niedziela, 7 października 2007

Lunch pod palmami

Cisza, jaka nastała na naszym blogu, to nie skutek popadnięcia w stan hibernacji z powodu australijskiej zimy (zima się na szczęście skończyła), ani nie z powodu rozpaczy po wyjeździe Marka rodziców i naszych towarzyszek podróży: Agaty i Moniki (choć przyznaję, w obu przypadkach było nam bardzo smutno), także nie z powodu wyborów w Polsce (choć, gdyby losy naszej Ojczyzny potoczyły się zgoła inaczej, to kto wie, czy i my mielibyśmy ochotę i sumienie bawić się w najlepsze tu, na drugiej półkuli). Ta cisza, a raczej należałoby powiedzieć, przerwa w relacjonowaniu, to wynik chwilowego przepracowania. Cóż, pewnie myśleliście, że takie słowo tu w Australii nie ma racji bytu... Otóż ma, jak wszędzie, gdyż sami, będąc kowalami losu, najbardziej na swoje życie wpływać możemy. No więc nam się zdarzyło ostatnio być nieco bardziej zajętymi, nie tylko z powodu pracy, ale też i dlatego, że zwyczajnie wskutek podróżowania porobiły nam się zaległości towarzyskie. Pierwszą z nich nadrabialiśmy razem z Xuanem i Rachel (dla przypomnienia, specjaliści od springrolek), pod cieniem palm w znanym już z wcześniejszych wpisów miejscu - Mt Tamborine. Spacer przez las zachwycił naszą wyobraźnię, gorzej było z żołądkami, dlatego udaliśmy się na lunch w jednej z uroczych knajpek na uliczce z galeriami. W knajpce Xuan zamówił też kawę, która zasmakowała mu jeszcze bardziej, gdy okazało się, że express do kawy nagle się zepsuł i była to ostatnia kawa serwowana tego dnia klientom. Jak to niewiele trzeba, by zwykła rzecz stała się rarytasem...
W lesie co chwila słychać było trzaski łamanych spadających liści, tak wielkich jak ten powyżej.
Gdzieniegdzie leżały też powalone drzewa. Muszę przyznać, że od ostatniego razu kiedy tu byłyśmy w damskim składzie, ktoś tu musiał nieźle narozrabiać...
A oto, co kryje wiele drzew pod korą - iście australijski czerwono-miedziany kolor drewna.
Mt Tamborine dobra jest nie tylko na piesze wycieczki, podczas których można się przyjemnie zmęczyć, ale też i na krótkie wypady na kawkę lub lunch. Oddalając się jakąś godzinę od Brisbane, ze zwykłego posiłku można uczynić prawdziwy rytuał w malowniczej scenerii: pod palmą lub z widokiem na Gold Coast (niestety, dym z płonących nieopodal lasów i tym razem przysłonił nam panoramę na Surfers Paradise). I choć był to mój trzeci raz w tym miejscu, to za każdym razem widziałam je nieco inaczej. Ścieżka Palm Grove wyglądała inaczej, niż kiedy tu biegałyśmy z Agatą i Moniką! Nawet się zaczęłam zastanawiać, czy nie pomyliliśmy trasy... Doszłam jednak do wniosku, że moje postrzeganie zmienia się zależnie od tego, z kim podróżuję. Choć, ponoć nawet podróżując w te same miejsca z tą samą osobą, zdarza mi się ich nie rozpoznać... Marek coś o tym wie:-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz