Tematów kulinarnych ciąg dalszy. Australijskie barbecue, czyli polski mega grill! Mega, bo mięso smaży się na wielkiej płycie, których wszędzie jest tu pełno. Warto zaznaczyć, że przyjemność usmażenia kiełbaski obywatela nic nie kosztuje, trzeba mieć tylko kiełbaskę i olej, a jak odpowiednio tłusta, to i oleju nie potrzeba. Przynosi się do tego cały ekwipunek, tj. wspomniany wyżej olej, narzędzia do przewracania mięsa, ścierki i inne rzeczy, w zależności od wyoraźni - im więcej, tym lepiej. Najlepiej całą kuchnię - garnki i patelnie, jak niektórzy Australijczycy. To wszystko najlepiej na wielkim obszarze i w licznym doborowym towarzystwie.
Na nasze pierwsze poważne barbecue - poprzednie to były jakieś nieśmiałe podrygi, to zaś brzmi prawie jak chrzest - wybraliśmy się z młodszą częścią ekipy Marka z pracy. Pewnie myślicie, że było drętwo i nudno... Nic z tego - ekipa z pracy to przemili ludzie, z którymi znamy się już jakiś czas i już dość dobrze, żeby czuć się swobodnie, a najlepszym potwierdzeniem jest to, że nie śmieją się z Marka dowcipów. To wcale nie znaczy, że Marka dowcipy nie są śmieszne - są, tylko trochę inaczej :-). To jedynie znaczy, że przeszli już oni ten etap, kiedy trzeba się zaśmiać z czystej uprzejmości, ale nie wkroczyli jeszcze w fazę identyfikacji drugiego dna dowcipu, co jest możliwe tylko, kiedy się Marka już bardzo dobrze zna. Są zatem w fazie środkowej, kiedy macha się ręką na coś, co śmieszne się nie wydaje i nikt się za to nie gniewa. Ale do rzeczy. Barbecue odbyło się na jednym z malowniczych zakrętów rzeki Brisbane. Było dużo jedzenia, pełno much, było frisbee (latający krążek, który rzuca się podobnie jak piłkę lub bumerang), dużo gadania, objadania się, spacerowania i generalnie rzecz biorąc wielkiego leniuchowania. Nie udało nam się uwiecznić na zdjęciach wszystkich uczestników i wszystkich ciekawych momentów - czas upływał tak beztrosko i leniwie, że w końcu i o naszym ulubionym przybytku - aparacie prawie zapomnieliśmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz