Kolejny dzień na wyspie Fraser podobał mi się jeszcze bardziej. Woziłem Sztywniaków z Brisbane po lesie, a wiadomo, wszystkie samochodziki z napędem na cztery koła najbardziej lubią wąskie leśne piaszczyste drogi, najlepiej otoczone wąwozami, w których bardzo łatwo można się zakopać. Niestety, "niby-Australijczyk" z Azjatą byli zbyt sprytni, żeby się zakopać, a szkoda, bo już widziałem oczyma wyobraźni jak dwie wątłe kobietki wypychają mnie z piasku. Byłoby co wspominać!Dzień rozpoczął się od śniadania i to nie byle jakiego. Muszę przyznać, że Sztywniaki wstają bardzo wcześnie rano, bo ledwie pierwsze promienie słońca zaczęły przenikać korony drzew i odbijać się w moich szybkach, oni już z entuzjazmem pakowali koszyki piknikowe w mój bagażnik. Żądni wrażeń, zażyczyli sobie zjeść śniadanie w najpiękniejszym miejscu na wyspie. No i miałem nie lada problem, bo najpiękniejszych miejsc na wyspie jest ogromna ilość...postanowiłem więc, że muszę im pokazać je wszystkie, a zaczęliśmy od Jeziora McKenzie. Tam w miejscu piknikowym Sztywniaki pospiesznie wciągały śniadanie, bowiem przez ścianę lasu przywoływał ich niezwykły turkus jeziora. Wiedziałem, że zostaną tam na dłużej, w końcu jeziorka na wyspie to jedyne miejsca, gdzie spokojnie i bez obaw można zażyć kąpieli, a orzeźwiająca kąpiel o poranku w krystalicznie czystym, otoczonym białą, piaszczystą plażą jeziorze McKenzie to najlepszy w świecie sposób, w jaki można rozpocząć dzień. Tak przynajmniej mówili dotąd moi pasażerowie. Podsłuchałem też, że dawniej lud aborygeński wykorzystywał niezwykłą scenerię jezior do uroczystości małżeńskich.
Czekając na moich Sztywniaków, zastanawiałem się, czy Azjata znajdzie jakieś krokodyle, o które pytał już nie raz. Szkoda, że nie widzieliście jego miny, gdy Mike - mój właściciel - przed wyjazdem odradzał całej czwórce kąpiel w oceanie, mówiąc, że wszędzie jest tam pełno rekinów... Azjata z przerażeniem zapytał wtedy: "A czy na wyspie są też krokodyle lub aligatory?" Mike się tylko uśmiechnął, nie potwierdził i nie zaprzeczył, pozostawiając zagadkę do rozwiązania zainteresowanym... Niby ta reakcja świadczyła o braku zagrożenia, ale Azjata wydawał się nie do końca przekonany, zwłaszcza że z mapy wyczytał, że jeden ze strumieni przecinających wyspę nosi nazwę Alligator Creek...
Czekając na moich Sztywniaków, zastanawiałem się, czy Azjata znajdzie jakieś krokodyle, o które pytał już nie raz. Szkoda, że nie widzieliście jego miny, gdy Mike - mój właściciel - przed wyjazdem odradzał całej czwórce kąpiel w oceanie, mówiąc, że wszędzie jest tam pełno rekinów... Azjata z przerażeniem zapytał wtedy: "A czy na wyspie są też krokodyle lub aligatory?" Mike się tylko uśmiechnął, nie potwierdził i nie zaprzeczył, pozostawiając zagadkę do rozwiązania zainteresowanym... Niby ta reakcja świadczyła o braku zagrożenia, ale Azjata wydawał się nie do końca przekonany, zwłaszcza że z mapy wyczytał, że jeden ze strumieni przecinających wyspę nosi nazwę Alligator Creek...
Gdy wokół mnie na parkingu zaczęło się zbierać coraz więcej moich kolegów, wiedziałem, że i na nas już pora - Sztywniaki zawsze uciekają od tłumów, a po jakiejś godzince Jezioro McKenzie wyglądało już zdecydowanie mniej dziewiczo.
Ruszyliśmy dalej w las, do następnego jeziora - Lake Birrabeen. Jezioro znowu zachwyciło moich pasażerów, którzy poturbowani podczas kolejnej leśnej przejażdżki, pospiesznie pobiegli zamoczyć swoje stopy w czystej jak łza wodzie (co niektórzy wypatrując w niej krokodyli), a ja uciąłem sobie drzemkę.
W okolicach lunchu liczyłem na porządną drzemkę, sądząc że Sztywniaki zaczną wielkie gotowanie i idące za tym wielkie żarcie. Nic z tego! Lunchu dziś nie było, zaczynał się bowiem właśnie czas bezpiecznej jazdy po plaży (odpływ), więc nie mogliśmy przegapić tej okazji do zwiedzenia wschodniego brzegu wyspy. Ostatecznie odpocząłem nieco w trakcie jazdy po plażowej autostradzie, gdzie poza uciekaniem przed falami i wypatrywaniem pojawiających się znienacka plażowych strumieni, które całkiem porządnie mogły mnie i moją zawartość poturbować, było płasko, równo, szeroko, szybko, beztrosko i nadzwyczaj przyjemnie.
Celem naszej wycieczki była Indian Head - urwista skała, na której szczyt można było się wdrapać i z której roztaczał się wspaniały widok na ogromne piaszczyste wydmy Tukkee Sandblow, rozległe plaże i niekończący się ocean.
Indian Head była najdalszym punktem w północnej części wyspy, do którego Mike pozwolił nam jechać i całe szczęście, że Sztywniaki grzecznie go posłuchały. W drodze powrotnej zatrzymywaliśmy się wiele razy i gdyby nie zaczęło zmierzchać, Sztywniakom ani by się śniło wracać. Miejsca postojów były dość blisko zabytków, więc i ja mogłem sobie nieco pooglądać. Zwiedzaliśmy rozmaite formacje z piasku: Red Canyon i The Pinnacles, wielki wrak statku Maheno, który niegdyś pływał jako statek pasażerski po Morzu Tasmana, a w czasie I wojny światowej służył jako szpital, a na koniec zawitaliśmy do Elli Creek - największego z wypływających z lasu na plażę strumieni. Ponieważ słońce już zachodziło, Sztywniaki zdecydowały, że same nacieszą się strumieniem nazajutrz, za to postanowiły zrobić frajdę mnie i zafundowały mi kąpiel w wyciekającej z lądu wodzie.
Muszę przyznać, że moja wieczorna kąpiel była nie mniejszą frajdą niż poranna kąpiel Sztywniaków w Lake McKenzie. A podwójną satysfakcję miałem, gdy się okazało, że w kempingowych prysznicach pękła rura doprowadzająca gorącą wodę, więc Sztywniaki przeszły tego wieczora prawdziwy kempingowy chrzest :-).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz