No i dotarli w końcu podróżnicy do krainy wieżowców, drapaczy chmur, centrów handlowych, ośrodków biznesu, leciwych potężnych budynków (bo przecież każdy ważny budynek, np. rządowy, musi być potężny) i krążących między nimi statków i promów. A docierali do tego miejsca długo jakoś i wcale nie prosto, bo przez plaże długie i szerokie, przez pola golfowe na urwiskach skalnych, kręte zatoki i gigantyczne mosty.
Bondi Beach, największa i najbardziej znana plaża w Sydney, świeciła tego dnia pustkami. I otoczona starymi budynkami w niczym nie przypominała tej Bondi Beach, którą Piętaszek widział poprzedniego dnia w telewizji w programie "Bondi Rescue". Ale kamera, podobnie jak i aparat fotograficzny, wiele potrafi (a raczej kamerzysta lub fotograf). Piętaszkowi zdecydowanie bardziej podobały się skalne urwiska nieopodal plaży, a drogę do nich opisać można by słowami niegdysiejszej opowieści o jednym z kontrowersyjnych bohaterów narodowych: "O Piętaszku, co się kulom nie kłaniał". Kulom golfowym, oczywiście. Tego bowiem ranka grupka zapaleńców o średniej wieku lat około 60 (i nie jest to pokpiwanie, ale wyraz najszczerszego podziwu) grała sobie w golfa na pagórkowatym terenie otoczonym skałami. Kręte zatoczki na North Head nieopodal Manly odsłaniały pięknie centrum Sydney, które nagle stało się malutkie, jak makieta miasta.
Przemierzając mosty i autostrady, przybysze dotarli w końcu do samego centrum, gdzie w zdziwienie wprawiły ich rozmaite środki transportu: począwszy od czerwonego autobusu Sydney Explorer, w który można było wsiadać i wysiadać na różnych przystankach, kupując jeden tylko bilet, poprzez "latający" pociąg Monorail, znienacka wynurzający się spomiędzy budynków nad głowami przechodniów, skończywszy na rozmaitych łódkach, statkach i promach przemierzających kręte zatoki Sydney. W porównaniu do Brisbane, w którym jedyne co może latać nad głowami to ptaki, a jedyne co pływa po rzece to city-caty, Sydney wyglądało jak wielkie światowe miasto, wprawiając tym Piętaszka w lekki niepokój. Na szczęscie był z nim Robinson :-).
Poniżej widoczki z Darling Harbour, skąd podróżnicy popłynęli promem do Circular Quay. Promem, który w porównaniu z city-catem powinien się nazywać co najmniej city-tiger.Po drodze nie dało się ominąć wzrokiem tego arcypięknego i niezwykle pasującego do reszty centrum rozrywki... No cóż, w Queensland mają swoje tandetne "Big Things", a w Nowej Południowej Walii takie oto Lunaparki.Staruszki The Rocks prezentowały się nieco dziwnie na tle wieżowców. Oto jak nowoczesność bezlitośnie przytłacza historię... Jedną z zalet wycieczki promem była możliwość porobienia fajnych fotek najbardziej znanym na świecie obiektom, a było ich aż dwa: Harbour Bridge i Opera. I jak wcześniej już wspomniano, Piętaszek doznał rozczarowania widokiem łabędziej rodzinki w dzień. Porcelanowe wydmuszki okazały się z papieru, w dodatku żółtawego... Ale i tak obiekt wyglądał ciekawie.
Robinson z Piętaszkiem zwiedzili też, jak przystało na turystów, okolice Opery, tj. pasaże i kafejki oraz piękne ogrody botaniczne z budynkiem rządowym Government House. Piętaszkowi ze wszystkich roślin najbardziej podobały się jesienne liście, którymi usłane były trawniki parku.
Potem był czas na spacer handlowymi ulicami centrum Sydney i na marzenia Piętaszka o tym, jak by to pięknie było, gdyby wraz z Robinsonem mieli więcej czasu i mogli go spędzić na przeszukiwaniu pobliskich sklepów. A najlepiej, żeby Robinson zakotwiczył na parę godzin w jakiejś kafejce internetowej, wówczas Piętaszek bez reszty mógłby się oddać szałowi zakupów. Na całe szczęście powoli zapadał zmierzch i na zakupy było juz za późno, za to obrazki z Darling Harbour o zmierzchu były coraz bardziej inspirujące, do tego stopnia, że w pewnym momencie Robinson z Piętaszkiem zapomnieli o wieży widokowej, na którą mieli wjechać (całe szczęście, że wcześniej odbyli przejażdżkę "latającym" Monorailem), a całą swą energię skierowali na tonące w mroku drapacze chmur, statki i wodę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz