Przed szóstą rano z namiotu-chłodni wygnało nas przeraźliwe zimno. Wskutek tego poszliśmy się dogrzewać tam, gdzie zaczynało świecić wschodzące słońce, stając się w ten sposób pierwszymi tego dnia klientami kawiarni w Cobbold Gorge.
Choć główną atrakcją programu miał być rejs przez skalny przełom, do rejsu było jeszcze daleko. Najpierw bowiem musieliśmy terenową ciężarówką przemierzyć okolice, poznać cały kontekst, przeciąć piaszczyste dna wyschniętych rzek i przejść na nogach całkiem długi szlak prowadzący do miejsca, z które popatrzyliśmy na przełom Cobbold z góry. A ponieważ o tej porze (zwanej suchą) wszędzie, zwłaszcza wokół skał, pełno było pajęczyn i pająków, większość trasy pieszej przemierzaliśmy ze spuszczonymi głowami, podążając wzrokiem za butami naszego przewodnika - typowymi australijskimi outbackowymi trepami. Trepami wyjątkowymi, bo miały one doszyte ochraniacze kostek z gumką, zeby żaden pająk, czy kolec się tam nie dostał.
Cobbold Gorge położony jest na farmie będącej majątkiem rodziny Terry'ch, a historia tego miejsca sięga jeszcze czasów gorączki złota, w poszukiwaniu którego zjeżdżali się tu niegdyś ludzie z różnych stron świata. Nasz szlak "Śladami trepów", przy czym w nazwie tej chodzi tylko i wyłącznie o buty, zaczęliśmy od refleksji nad grobem jednego z poszukiwaczy złota, który swą odwagę i lekkomyślność w lekceważeniu ostrzeżeń przed zamieszkującymi te tereny Aborygenami-kanibalami przypłacił życiem.
Trasa wiodła przez rzekę, której brzegi były ulubionymi miejscami wylegiwania się słodkowodnych krokodyli zamieszkujących te tereny (tzw. freshies od freshwater - słodkowodny). Nawet jakieś z daleka widzieliśmy, ale nie wolno nam było podchodzić do nich bliżej. Generalnie w krajobrazie szlaku dominowały różnego rodzaju skały, niektóre z nich w szarej masie miały zatopione olbrzymie ilości drobnych gładkich jasnobeżowych kamyczków, których pełno też było w piasku pod nogami.
Mimo suszy okoliczny las odkrył przed nami swoje bogactwo. Te żółte owoce poniżej na zdjęciu to owoce rośliny używane przez aborygeńskie kobiety jako środek antykoncepcyjny (aborygeńscy mężczyźni, gdy już decydowali, że nie chcą mieć więcej dzieci, jedli po prostu korę z "żelaznych drzew"). Te czerwone kuleczki z kolei to silna trucizna, którą smarowano końcówki włóczni. A zielono-żółty liść to nic innego jak aborygeński papier ścierny - jest tak szorstki w dotyku, że używano go do polerowania powierzchni. A my tu się szczycimy osiągnięciami naszej cywilizacji - przecież to wszystko już kiedyś było, tylko w innej, naturalnej postaci.
Jesteśmy na szczycie. Widok imponujący. Widzimy jedynie niewielką część sześciokilometrowego przełomu skalnego, który powstał dawno temu na skutek pękania skorupy ziemskiej i z czasem wypełniony został wodą z opadów deszczu (dziś na bieżąco uzupełnianą z pobliskich strumieni).
Zejście na dół nie trwało długo, każdy bowiem nie mógł się doczekać rejsu i tego, by zobaczyć przelom z innej perspektywy. Dswie elektrycznie napędzane, niezwykle cichutkie łódki zabrały niewielką grupę turystów na przejażdżkę. Cicho, wąsko, chłodno i mistycznie - tak można by w skrócie opisać nasze doznania podczas tego rejsu. Cisza z rzadka przerywana była pluskaniem krokodyli, których tu było zdecydowanie więcej i które wylegiwały się na skałach niemal na wyciagnięcie ręki. Wąskości doznaliśmy, gdy musieliśmy asekurować przewodnika kierującego łódką, dotykając delikatnie rękami 30-metrowych skalnych ścian, by nie zahaczył o nie za mocno przepływając przez najwęższe 2-metrowe przesmyki. Zaś delikatny chłód, niepisany zakaz rozmawiania, poruszania się i niemalże oddychania owiał to miejsce niezwykłą tajemniczością.
Znowu zielono i znowu na lądzie - a było już tak przyjemnie... Ale, komu w drogę, temu trampki na nogę. A raczej nie trampki, tylko trepy :-). Czekała nas jeszcze długa trasa do przebycia późnym popołudniem, postanowiliśmy bowiem tego dnia powrócić jak najbliżej Cairns, głównie z uwagi na perspektywę doznania w czasie kolejnej nocy nieco wyższych temperatur.
Imponujaca wycieczka i opis!!! Szczegolnie te krokodyle robia wrazenie ... Pozdr. Ewa
OdpowiedzUsuń... a nie czas na nową wyprawę ? chopu ze śnieżnej polszy marzy się pooglądać parę słonacznych zdjęć i poczytać o faunie/florze/architekturze/podruży ;D
OdpowiedzUsuńAno chopie drogi kolejno wyprawo do słonecnego miejsca jus zechmy odbyli, ali gupio sie psyznoć, wciąs zechmy nie łopisali. Bedzie psed Świentami - na bank!
OdpowiedzUsuń