czwartek, 13 sierpnia 2009

Lovely Polish couple

Dosłownie na 3 minuty przed zmierzchem dotarliśmy do naszego kawałka ziemi na polu namiotowym w Undara Volcanic National Park poprzedniego dnia. W 3 minuty rozłożyliśmy namiot i udaliśmy się na kolację, którą stanowiły 3 puszki fasolki w sosie pomidorowym. Następnie przyodzialiśmy 3 warstwy odzieży różnorakiej i poszliśmy spać. Tej nocy pożegnaliśmy się na dobre z magiczną "trójką". Albowiem na jakieś 3 godziny przed tym jak miał zadzwonić budzik, obudziło nas znienacka zimno. Zimno przenikliwe, wszechogarniające, nieprzyjemne. Niestety "trójka" nas zawiodła - 3 warstwy odzieży okazały się absolutnie niewystarczające i nikt tego nie przewidział (czytaj: w plecakach mieliśmy niewiele więcej). Tak więc do świtu okręcaliśmy się w śpiworach jak motyle w kokonach i podkradaliśmy sobie nawzajem ciepło, by jakoś przetrwać. Rankiem mieliśmy się udać na kilkugodzinną wycieczkę po powulkanicznych tunelach powstałych tu niegdyś z wyciekającej powoli, zastygniętej lawy.

Czas oczekiwania na przewodnika spędziliśmy na obchodzie posiadłości Undara Lava Tubes należącej do rodziny Collins, która zamieszkała te tereny w 1860r. i przez długi czas zajmowała się wypasem bydła, ale po nadejściu kryzysu i spadku cen na wołowinę (australijski rząd nie dopłacał w takich sytuacjach do interesu) zmuszona była poszukać innego źródła utrzymania. Ponieważ na terenach wielkiej farmy od lat istniały podziemne tunele, rodzina zaczęła ubiegać się o dotację i w końcu w 1990r. przekształciła część swej farmy w atrakcję turystyczną. Ciekawą rzeczą był styl architektoniczny jaki dominował w tym miejscu. Można by go najtrafniej nazwać kolejarskim lub wagonowym, bowiem wszystkie budynki: restauracja, recepcja, informacja turystyczna, pokoje sypialne były przekształconymi nieco i dostosowanymi do pełnionych funkcji wagonami jednego z zabytkowych pociągów, które zwykły były kursować z Cairns do Kurandy. To, kto i jak zdobył te wagony to osobna historia, na którą czasu teraz nie ma, dość tego, że pomysł był trafiony w dziesiątkę i nawet my sami zaczęliśmy żałować, że nie nocowaliśmy w jednym z luksusowych przedziałów pociągu.
Zrzedły nam miny, kiedy zobaczyliśmy oczekujący przed recepcją wesoły tłum emerytów - nie żebyśmy mieli coś przeciwko emerytom - wręcz przeciwnie - przemierzający najodleglejsze zakątki Australii emeryci wciąż nas pozytywnie zaskakują. Jakkolwiek, spodziewaliśmy się chyba bardziej grupy backpackersów, i tak ogólnie nie za dobrze czujemy się gdy jesteśmy w mniejszości... Na całe szczęście szybko okazało się, że tłum idzie na skróconą wersję wycieczki. Na pełną zaś wersję wyruszyła 7-osobowa grupa w składzie: młoda Amerykanka, całkiem młode małżeństwo ze Szwecji z dwójką nastolatków, my i nasz wspaniały przewodnik Ross. Przewodnik to był taki, co to ich ze świeczką szukać, taki, który mógł nie przestawać mówić i z którym wszystko było wiadomo, nawet kiedy trzeba kichnąć, a kiedy podrapać się w głowę. Jednym słowem, 100 procent uwagi i kontroli nad grupą. No i w końcu był to ten, który od samego początku próbował poznać osobowości uczestników wycieczki, a nas obwołał od razu mianem "lovely Polish couple" (gdyby ktoś miał wątpliwości, podajemy tłumaczenie: przemiła para z Polski :-)). I tak, od samego początku staliśmy się "pupilkami prezesa" :-).
Ross opowiadał nam o historii rodziny Collins, o typowych cechach obszaru Gulf Savanna, pokazywał charakterystyczne gatunki roślin, w tym żelazne drzewa (ang. iron trees), baobaby i popularną australijską trawę, której suche źdźbło po naślinieniu skręca się jak mokry włos, a położone na chleb i utrzymywane w wilgoci da nowy plon. Ross podkreślał wielokrotnie, że dla wielu Australijczyków ich historia to nie jest rafa, ocean, czy las deszczowy, ale właśnie taki suchy, bezkresny outback, gdzie życie daje w kość, niezależnie od tego czy mamy XVIII, czy XXI wiek. Tam drzemie prawdziwe serce Australii.
Podziemne tunele z lawy (ang. lava tubes) liczą sobie ok. 190 tysięcy lat i są pozostałościami wulkanu Undara – drugiego najmłodszego wulkanu w tym regionie. Ich kształt, zdaniem naukowców, powstał dzięki specyficznemu ukształtowaniu terenu. Niezbyt strome i niezbyt płaskie powierzchnie umożliwiły wyciekającej z krateru lawie powolny przepływ przez koryta rzek, w trakcie którego górna część płynącej lawy zastygała szybciej na skutek kontaktu z zimnym powietrzem, zaś dolna płynęła dalej. Oblicza się, że w owym czasie wyciekło z Undary ok. 23 miliardów metrów sześciennych lawy, a najdłuższy tunel jaki utworzyła mierzy 160km. Niestety, nie wszędzie da się teraz wejść, tym bardziej że droga do najbardziej ponoć spektakularnych tunelów prowadzi przez najwęższe i ciężkie do przebrnięcia przejścia. Nasza trasa wiodła przez 3 (a to pech!) tunele, z którego ostatni miał wiele odnóg.
Po wycieczce chcieliśmy jeszcze zobaczyć jak wyglądają okolice. Wybrany szlak zaprowadził nas na punkt widokowy, z którego można było dostrzec w oddali krater.
W drodze powrotnej mijaliśmy okoliczne bagna, nieco suche o tej porze, ale dzięki temu mogliśmy zobaczyć, co w trawie piszczy tam, gdzie normalnie wejść by się nie dało. A w trawie piszczało, że hoho… Wprawdzie to, co zastaliśmy w większości było martwą naturą, ale ta ilość, te kształty, te pozy sprawiły, że wszystko w tym momencie na nowo ożyło, specjalnie dla nas :-).
Nie mogliśmy odjechać z Undara nie pożegnawszy się z Rossem. Dzięki wrodzonemu urokowi osobistemu ;-), zostaliśmy zaproszeni do jego wagonika – mieszkania, w którym zrobiliśmy sobie pożegnalne zdjęcie, wymieniliśmy się numerami telefonów i otrzymaliśmy w prezencie śpiewnik i płytę z przebojami Slima Dusty’ego – nieżyjącej już australijskiej gwiazdy muzyki country, której jesteśmy zagorzałymi fanami. Bo okazało się, że Ross od lat wykonuje przeboje Dusty’ego i wieczór wcześniej słyszeliśmy również jak wykonywał je przy ognisku obok pola kempingowego.
Popołudniem ruszyliśmy dalej na Zachód naszą „drogą dojazdową” ;-) do kolejnej atrakcji turystycznej. Droga ta, przez Georgetown, zawiodła nas do miejsca zwanego Cobbold Gorge. Z tego miejsca nazajutrz mieliśmy wyruszyć na nasze pierwsze w Australii spotkanie z krokodylami w ich naturalnym środowisku, choć to nie one miały być główną atrakcją.
Ta noc była ciężka, i to wcale nie dlatego, że śniły nam się krokodyle, ale dlatego, że było nam znowu przeraźliwie zimno, i to pomimo tego, że nałożyliśmy na siebie wszystko co mieliśmy (dosłownie!). Spanie w siedmiu bawełnianych koszulkach, 3 parach skarpet, bluzie, ocieplaczu, kurtce przeciwdeszczowej, spodniach dresowych, dżinsach i czapce zrobionej z ręcznika nie jest może najwygodniejsze, ale jest to wszystko co człowiek może zrobić w takich okolicznościach, by nie zamarznąć. I na koniec dodam tylko, że nie ma ani krzty przesady w moim narzekaniu, gdyż nazajutrz rano podsłuchaliśmy rozmowę innych turystów, którzy w swojej przyczepie kempingowej mieli tej nocy ponoć 3 stopnie. A my byliśmy w namiocie...

2 komentarze:

  1. sześć trójek, a nie trzy szóstki? Nowy numer bestii? ;) ... co do chłodu pod napiotem proponuje zakup jakichs odpowiednich ciuchów milspec ... ratują życie (czyt.: ciepłe są jak diabli)

    Pozdrowienia z Polszy

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej Filip! O takich ciuchach śniliśmy przez pierwsze dwie noce. No, ale jak to mówi stara przypowieść:
    "Polak mądry po szkodzie.
    A jeśli prawda i z tego nas zbodzie,
    Nową przypowieść Polak sobie kupi,
    Że i przed szkodą i po szkodzie głupi."

    I, niestety, mam przeczucie, że przed kolejną wycieczką w podobne miejsce, w ferworze przygotowań, jakimś cudem znowu zapomnimy o tym, co ważne.

    Pozdrowienia z Australyji!

    OdpowiedzUsuń