czwartek, 1 stycznia 2009

Dzień 13 - Nowy Rok w stadzie

Rano ponownie zawitaliśmy na Wave Rock, by sprawdzić czy Nowy Rok przyniósł tam jakieś zmiany, albo może przynajmniej jakieś kolczatki rzucił na drogę, bo ponoć miało ich tam być pełno. Niestety, kolczatki odsypiały sylwestrową imprezę gdzieś w krzakach i nie chciało im się wyjść z ukrycia.
Wyruszyliśmy na południe, do nadmorskiego miasta Albany - taki tutejszy Kołobrzeg :-). Po drodze mijaliśmy Kulin – miasto konia i Dudinin, który przecina zbudowany kiedyś jako bariera przed inwazją królików płot, tzw. rabit proof fence (takich płotów w różnych miejscach Australii jest sporo).
60 km od miejscowości słynącej z wielkiej statuetki barana - największej z serii australijskich Wielkich Rzeczy - zostaliśmy powitani przez stado lokalnych owiec. Na początku nie wyglądało to na powitanie, kiedy nagle po niezwykle nudnej ponad godzinnej jeździe ujrzeliśmy daleko na drodze przeszkodę, która wyglądała na most, albo powalone drzewo. Wyglądało to mniej więcej tak:
Przeszkoda jednak zaczęła się ruszać, i to w różne strony, a zatem zakończyliśmy chwilowo jazdę ostrym hamowaniem i czekaliśmy... Z dali szybko zaczęły się wyłaniać owcze kształty różnej wielkości, biegnące szturmem prosto na nas. Biegły tak i biegły prosto w nasze przerażone oczy, aż się zatrzymały znienacka jak wryte, widząc przeszkodę w postaci naszego samochodu, a już po chwili najspokojniej w świecie zaczęły podjadać okoliczne krzaki, jak gdyby nigdy nic (patrz zdjęcia poniżej).
Przez chwilę staliśmy w samym środku pokaźnego owczego stada i już myśleliśmy, że zostaniemy tam dopóki któraś z owieczek nie okaże się nieco mądrzejsza od reszty i nie pokieruje stada w inną stronę. Naszymi wybawcami okazały się dwa urocze pieski, które, jak się okazało, pędząc stado z tyłu nie widziały nas, a my nie widzieliśmy ich. A za pieskami podążał też i zmotoryzowany właściciel stada. I tak wyszliśmy cało z tej małej przygody ze stadem owiec na drodze o limicie prędkości 110km/h.
Jak się potem okazało, stado owiec nie było na naszej drodze czymś zupełnie przypadkowym, zbliżaliśmy się bowiem do miasta barana. Przed nim, na jednym z gospodarstw w Dumbleyung, wypatrzyliśmy takie oto świąteczne dekoracje - sanie Św. Mikołaja ciągnięte przez kangury, a za nimi emu.
Miasto barana o nazwie Wagin, nie wiedzieć czemu przyciągało rzesze turystów, którzy kręcili się z aparatami głównie przy znaku z nazwą oraz pod pomnikiem Wielkiego Barana ;-). My też zatrzymaliśmy się, żeby zrobić sobie zdjęcie z Wielkim Baranem, bo był on naprawdę wielki i ważył ponad 4 tony. Jak pisał Bryson w jednej ze swoich opowieści, uderzenie spadającym przyrodzeniem barana mogłoby zabić człowieka. Cóż, niebezpieczeństwa australijskiego kontunentu to nie tylko powodzie, pożary, cyklony, pająki, węże i krokodyle. To również baranie, chciałoby się ładnie powiedzieć, klejnoty. Generalnie Wagin z baranów jest bardzo dumne i zdobią też one wszystkie tabliczki z nazwami ulic.
Po południu dotarliśmy do Albany – to jedno z większych miast na południowo-zachodnim wybrzeżu Australii. Mieliśmy problem ze znalezieniem pola namiotowego - wszystkie kempingi w pobliżu oceanu były już zajęte. Humoru nie poprawił nam powszechny brak uprzejmości kierowców i pracowników kempingów - nikt nie pytał nas jak się mamy, nikt się nie uśmiechał - czy to na pewno jeszcze Australia? W końcu wylądowaliśmy na w połowie pustym kempingu przy jednej z dość ruchliwych ulic, a pani kempingowa na moje naiwne pytanie dlaczego tu tak mało turystów objaśniła, że jest to celowe i że kemping stosuje strategię minimalizowania ruchu w okresie świątecznym - słyszeliście kiedykolwiek coś bardziej niedorzecznego? Ale trzeba przyznać, że kemping nie był zły i nie odkryliśmy w czasie tej jednej nocy żadnej ukrytej wady - pewnie dlatego, że jego największa wada - położenie - była widoczna gołym okiem z każdego punktu. Mało, że widoczna - była także słyszalna i wyczuwalna nosem :-).
Po rozłożeniu dobytku pojechaliśmy na rybkę i spacer. Wszędzie wiało nieprzeciętnie i było zimno, nawet w bluzach z długim rękawem. Przy plaży zamówiliśmy rybę, na którą czekaliśmy ok. 1 godzinę mimo, że klientów było dwóch: my i ten drugi, który widząc nasze zapadnięte policzki, zlitował się i odstąpił nam część swojej porcji, gdyż i tak musiał czekać na drugą połowę swojego zamówienia nieco dłużej. To pierwszy i ostatni gest uprzejmości, jaki spotkał nas w tej części Zachodniej Australii. Poniżej monumentalne araukarie, które są najstarszymi obiektami miasta, oraz widoczki ze spaceru jedną z głównych pieszych tras Albany.
Dzień zakończyliśmy na głównej uliczce miasta - York Street. Trzeba przyznać, że była urocza, a ludzi.... więcej niż w centrum Perth ;-).
Dobrze, że nie spotkaliśmy już więcej żadnych owiec czy baranów (oprócz tych za kierownicą :-)). Wystarczy, że przeżycia z pierwszej części dnia kazały nam się zastanawiać, czy te stada, owce i barany to przypadkiem nie jakaś noworoczna przepowiednia...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz