środa, 31 grudnia 2008

Dzień 12 - Sylwester na Falistej Skale

Drogę z Fremantle przez tereny określane mianem „Wheat belt”, w kierunku Hyden można określić trzema słowami: pola, pola, pola. Albo inaczej: nudy, nudy, nudy, bo ile można oglądać rosnącą pszenicę? W dodatku jakąś taką mało australijską. Dzięki temu jednak przez chwilę poczuliśmy się jak w drodze z Hajnówki do Łosinki, gdzie mieszka moja babcia.
Obudziliśmy się nieco przejeżdżając przez Corrigin – miasto, którego patronami i ulubieńcami są psy. Przed wjazdem do miasteczka odwiedziliśmy miejski cmentarz psów i bardzo się wzruszyliśmy, czytając napisy na nagrobkach czworonogów.
Warto wspomnieć, że australijskie tzw. "miasteczka" to zwykle kilka ulic z jakimś głównym budynkiem mieszczącym historię, kawiarnią, sklepem typu „General Store” lub „Things and Stuff”, stacją benzynową, pocztą i oddziałem banku w jakimś starym „zabytkowym” budyneczku.

Zaraz za Corrigin wypatrzyliśmy w szczerym polu jeszcze jeden interesujący zabytek - wielką tablicę z napisem: Dog in a Ute Queue, czyli Kolejka Samochodów z Psem na Pace. Otóż w 1998 roku zjechało się tutaj 699 samochodów z paką (ang. UTE), a każdy jeden miał na swej pace psa. Tym samym ustanowiono światowy rekord i zebrano $20,000 na Royal Flying Doctor Services, czyli latającego między takimi australijskimi miasteczkami doktora. Ten pierwszy rekord pobity został w 2002 roku liczbą 1527 samochodów z paką i z psem, przy czym zebrano wówczas $560,000 na cele charytatywne. Obydwa rekordy pobito w rywalizacji ze stanem Victoria.
Prawie dotarliśmy do celu. Miasteczko Hyden to miejsce o bogatej historii i nie byłoby ono australijskim miasteczkiem, gdyby historii tej nie uwieczniło w jakiś oryginalny sposób. Poniżej najważniejsze wydarzenia z dziejów Hyden w rękodziełach wykonanych ze wszystkiego co artyści mogli znaleźć w szopach i na strychach mieszkańców Hyden.

Autobus miejski.
Pierwsza elektrownia.Mechanik samochodowy.
Zakochana para.
Owczarek.
Strzyżenie owiec.
Pierwsza w mieście kobieta z dzieckiem.
Listonosz (w sumie chronologicznie powinien być o 1 zdjęcie wcześniej ;-).
Miejski fotograf.
Kolczatka.
Przykładowe drzewo genealogiczne aborygeńskiej rodziny.
Kuń.
Marek :-).
Janko Muzykant.
Pasażer na gapę.
No i dojechaliśmy do Falistej Skały (ang. Wave Rock) - miejsca, w którym nikt nie chciał spędzić Sylwestra 2008 i pierwszego dnia Nowego 2009 Roku :-). Tajemnica wciąż pozostawała nierozwikłana, a my w swoich owianych wiatrem i opalonych słońcem głowach dociekaliśmy przyczyny. Pierwsza myśl: to na pewno dlatego, że wszelkie znaki w okolicach informowały o najwyższym stopniu zagrożenia pożarowego, a kemping położony był w lesie, choć koło dużego zbiornika zbierającego wodę spadającą ze skały, oczywiście w czasie deszczu, którego nawiasem mówiąc nie było.
W kiosku, gdzie dokonaliśmy rejestracji naszego dobytku,wisiała wielka tablica z typowymi dla okolicy pająkami i instrukcją co zrobić jak nas ukąsi wąż lub ugryzie pająk - potencjalna przyczyna numer dwa. Wszędzie pełno było much – do tego już się przyzwyczailiśmy – i komarów – a to nowość - potencjalna przyczyna numer trzy. Patrząc na zbitą, suchą ziemię Marek zaczął przebąkiwać coś o wzięciu kabiny zamiast pola namiotowego – według cennika, za niewielką dopłatą można było przespać się na normalnym materacu w pokoju z łazienką. Po krótkim namyśle zdecydowaliśmy, że w takich warunkach, w Sylwestrową noc i zważywszy na wciąż nieodkrytą przyczynę małego wzięcia tego miejsca, powinniśmy pozwolić sobie na odrobinę luksusu. Wzięliśmy zatem coś, co w cenniku szumnie nazywało się "ensuite", a pani pokazała nam cały rząd małych murowanych budyneczków i powiedziała, że możemy sobie wybrać jaki chcemy, oprócz zaledwie dwóch, które były zajęte. Uradowani pobiegliśmy rozpakować klamoty i bardzo szybko, bo zaraz po otwarciu drzwi, miny nam zrzedły, bowiem to co zwykle kryje się pod nazwą „ensuite”, czyli co najmniej pokój sypialny z łazienką, tutaj oznaczało toaletę, prysznic i pralnię w jednym, będącymi luksusowymi dodatkami do pola namiotowego. A sypialni brak... Cóż było robić? Rozbiliśmy tego wieczora namiot po raz 10-ty.

Po zapoznaniu się z każdym kątem naszej luksusowej prysznico-toaleto-pralni, ruszyliśmy pieszym szlakiem na Falistą Skałę. Ona z pewnością nie była przyczyną tak niskiej frekwencji turystów.
Co innego kolczatki - po drodze na Wave Rock miało ich być pełno ... akurat – potencjalna przyczyna numer cztery.
Tego wieczora zwiedziliśmy jeszcze tereny wokół Falistej Skały - niezwykle malownicze bagna i słone jeziora w świetle zachodzącego słońca przypominały nieco kolorami polskie jesienne krajobrazy.
Nowy Rok przywitaliśmy w naszym luksusowym namiocie „ensuite”, budząc się na 10 minut przed wielkim odliczaniem. Nie mogliśmy zadzwonić z życzeniami do bliskich, ale przynajmniej złożyliśmy życzenia wszelkim istotom zamieszkującym pobliskie tereny: kolczatkom, żeby w końcu pojawiły się na naszej drodze, pająkom, żeby trzymały się od nas z daleka, kangurom, by nie przeskakiwały przez ruchliwe drogi, i wszystkim muchom i komarom – zgiń, przepadnij!

Witamy w 2009 roku!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz