Jeśli ktoś pomyślał, że nasza wycieczka na Vanuatu skończyła się wraz z rozpoczęciem podróży powrotnej, to się grubo pomylił. Droga do domu była długa i wyboista, rzec by się chciało, zwłaszcza przez pierwsze dwie godziny po śniadaniu, które tego ranka o 5 rano przygotował nam Joel.
Podczas, gdy my robiliśmy pożegnalne zdjęcia, ludzie z wioski pakowali ciężarówkę, która miała nas i jeszcze kilka innych osób zawieźć do miasta. Czego tam nie było! Dwa łóżka, worki z tapioką, ziemniakami, kiście bananów, sterty liści bananowców, kokosy, drewno na ognisko, w ostatniej chwili staruszka dorzucała jeszcze luzem gałęzie - a pośród tego wszystkiego część rodziny Joela, my i nasze plecaki. Ach, przepraszam, był jeszcze pies Fido, który w ostatniej chwili dostał pozwolenie na wycieczkę do miasta.Jeden z mieszkańców Bethel Village, czując się zapomniany, poprosił nas o zrobienie zdjęcia. Ależ proszę bardzo!
Drugi rząd na tyle ciężarówki - ta babcia po środku to domniemana szyja rodziny Bethel.I pierwszy rząd - wiało niemiłosiernie, nie wiedzieć czemu tylko na nas. Nie przeszkodziło nam to zachwycać się budzącą się ze wschodem słońca wyspą.
Jesteśmy w Port Vila. Żegnamy rodzinkę odjeżdżającą na ciężarówce w swoich sprawach. Pożegnanie jest szybkie i wcale nie dopuszczamy do naszej myśli faktu, że nasze życie już niedługo drastycznie się zmieni. Samolot mamy po południu, postanawiamy więc spędzić ten dzień na jednej z okolicznych malutkich wysepek - Irriki Island. Czekając na prom, delektujemy się jeszcze raz pierogiem z masłem orzechowym w rynkowym barze i wałęsamy się po rynku - tam zawsze jest dużo ciekawych rzeczy do poobserwowania. Ot, choćby uśmiechnięte twarze mieszkańców Vanuatu.
Poniżej, zmodyfikowana wersja tradycyjnej potrawy Vanuatu "lap-lap". Lap-lap to kawałki mięsa (kurczak, ryba) zatopione w masie z tapioki i mleka kokosowego i upieczone w liściach bananowych w ognisku.
Właśnie pochłaniam miąższ ostatniego kokosa. Buuuu!Płyniemy na Irriki. Bilet na prom jest dość drogi, ale można go wymienić na jedzenie w restauracjach na wyspie. Eee, szkoda, że nie na świeże kokosy.
Choć z plecakami, decydujemy się obejść wysepkę dookoła na pieszo (to zaledwie kilka kilometrów). Mijamy śmieszne autobusy i budynki, w których przez ostatnie dni gościli turyści. A fe, jakie brzydkie!
Znajdujemy małą plażę z rafą do posnorkowania. Zostajemy na dłużej. Raz po raz zaglądają wczasowicze i z odrażeniem komentują: "Tu jest okropnie" i odchodzą. Ludzie, czego wy oczekujecie? Że kamyczki zbyt szare, albo woda nie tak turkusowa jak w waszym basenie? W głowach wam się poprzewracało. Nie mogliśmy zrozumieć...
Część turystów na Irriki mieszka w sympatycznych małych chatkach - gdyby im odcięli prąd, mieliby taką namiastkę Bethel Village.
Podczas wędrówki przeżywamy też chwile trwogi - ten osobnik właśnie dokonał bezpardonowego ataku na mojego męża, alem go uratowała... nie męża, osobnika przecież :-).
W końcu lądujemy na "ładnej" plaży i... nie bardzo wiemy co ze sobą zrobić - jacyś tacy nieprzygotowani jesteśmy...
Oczekiwanie na powrotny prom. Ostatni kęs mandarynki o smaku grapefruita, która zawieruszyła się gdzieś w plecaku. Co teraz będzie?A będzie to, co i było. Jutro, jak gdyby nigdy nic, wstaniemy wraz ze słońcem i będziemy jęczeć z zimna decydując się, czy iść pod prysznic, czy nie. Potem będziemy pić kawę, zastanawiając się, czy lepiej smakowała nam ta, którą piliśmy w zeszłym miesiącu. Potem, jadąc do pracy, będziemy słuchać wiadomości o tym, kto komu co zrobił i ile za to dostanie, kto wygrał, kto przegrał, kto się pomylił... W pracy znowu będziemy starać się robić to, co lubimy, szukając sposobów, by nie robić tego, czego nie lubimy. A jak wrócimy do domu, to znów będziemy udawać, że mamy jeszcze dużo czasu, by zrobić coś sensownego, zanim pójdziemy spać. I będziemy żałować, że słońce zachodzi tak wcześnie..., w Queensland.