Zaczęło się bardzo banalnie i przypadkowo - któregoś słonecznego popołudnia, w ramach podnoszenia motywacji do dalszej pracy, moja przeglądarka przez przypadek zatrzymała się na stronie linii lotniczych Vielki Błękit ;-). Czysty przypadek sprawił, że akurat na ten dzień przypadł trwający od jakiegoś czasu globalny kryzys finansowy, w związku z którym linie lotnicze zaczęły oferować bilety promocyjne na wybranych trasach i w wybranych terminach. Zupełnie przypadkowo termin promocji biletów VB zbiegł się z Urodzinami Królowej, czyli dniem wolnym od pracy. Jeszcze większym zrządzeniem losu termin ten pokrył się również z kolejną rocznicą naszego ślubu. Cóż więc było robić - tak przypadkowo jak tylko się dało kupiliśmy bilety do przypadkowego miejsca, o którym w momencie zakupu nie wiedzieliśmy nic poza tym, że jest wyspą.
Bardzo szybko okazało się, że los szykował dla nas wycieczkę, jakiej jeszcze nie było, a może i nie będzie ;-). Wycieczkę do miejsca, do którego udać się można z prawie pustym plecakiem, za to wrócić z pełnym po brzegi sercem. Miejsca, które mówi prostym językiem, nie każe się zastanawiać, rozumie i łatwo da się rozumieć, które nieczego nie narzuca i z chęcią przygarnia takie zabłąkane owieczki jak my, by podzielić się z nimi wszystkim dobrem jakie ma.
Przed wylotem na Vanuatu tak strasznie zależało nam na wszystkim: polecieć na wulkan, zwiedzić jak najwięcej wysepek, poznać wszystkie możliwe zwyczaje tubylców, spóbować wszystkich możliwych potraw, odwiedzić wszystkie piękne miejsca..., a wszystko to w niecałe 5 dni (my tak zawsze mamy :-)). Po pierwszym dniu na Vanuatu nie zależało nam już kompletnie na niczym - byliśmy szczęśliwi z tym co się na bieżąco działo w małym światku, w którym się znaleźliśmy, w powolnym vanuackim tempie, we właściwym temu miejscu stylu, jednym słowem oddaliśmy się magii tego miejsca i zdecydowaliśmy się przez kolejne kilka dni nie być typowymi turystami, co miało swoje reperkusje po powrocie, ale o tym na koniec relacji.
Relacja z wycieczki będzie także w typowo vanuackim stylu (czytaj: pewne jest jedynie to, że w końcu będzie). Wszystko w świecie ma bowiem swoje miejsce i czas. Czas, który mieszkańcy Vanuatu odmierzają z grubsza i "o szóstej" znaczy dla nich między 4:30 a 7:30. Zapytani o czas będą się długo skupiać i zastanawiać, marszczyć brwi, aż w końcu odpowiedzą coś w stylu: "bardzo długo" albo "niezbyt późno". Chcąc ich przechytrzyć, zapytałam pewnego razu: "Czy do tej wioski jedzie się dużo dłużej niż 10 minut?". Oczekiwałam krótkiego TAK lub NIE, lecz po długiej chwili dostałam odpowiedź: "Nie dużo". Jechaliśmy prawie godzinę :-). I jak tu ich nie pokochać?
Napad z bronią w ręku
Nasz wyjazd rozpoczął się od przeszkód i niespodzianek. Najpierw na lotnisku w Brisbane, gdzie dotarliśmy o nieludzkiej 5 rano z sześcioma sztukami bagażu podręcznego, dowiedzieliśmy się, że płetwy i maska do snorkowania na lotniskach są uznawane za broń i nie możemy ich wnieść na pokład - zabrzmiało to tak absurdalnie, że początkowo wzięłam to za końcówkę mojego z nagła przerwanego snu. Wyjątkowo niemiła pani (my też wstaliśmy o 4 rano!) zaprowadziła nas do innego okienka, gdzie płetwy miały być nadane jako normalny bagaż, za opłatą, na wypadek gdyby Marek zechciał nagle kogoś na pokładzie tymi płetwami zabić (to już chyba łatwiej byłoby zwykłą skarpetką udusić :-)). W tymże okienku dowiedzieliśmy się, że jednak możemy zabrać płetwy na pokład, w związku z czym mieliśmy ochotę zaplanować napad z bronią w ręku na wyjątkowo niemiłą panią.
Kolejną niespodzianką było to, że z powodu gęstej mgły w Sydney (promocyjne bilety latają czasami nieco okrężną trasą ;-) czekaliśmy ponad godzinę na pozwolenie na wylot. W sumie uznaliśmy za dobry znak to, że lotniska podejmują tak rozsądne decyzje, pamiętając, że dzień wcześniej świat obiegła wieść o tajemniczym zaginięciu Airbusa. W Sydney z tego samego powodu czekaliśmy na zdobywców promocyjnych biletów z Melbourne, którzy zajmowali potem jakąś jedną trzecią samolotu. A nieco wcześniej wyjątkowo niemiły pan kontroler zabrał nam pastę do zębów, płyn do opalania i spray na insekty, gdyż opakowania jego zdaniem przekraczały dozwolone normy. Naszym zdaniem nie. Pan w ogóle nie przejął się ryzykiem raka skóry lub pogryzienia przez komara zarażonego wirusem malarii, na jakie nas wystawił. Na całe szczęście płynu na insekty mieliśmy jeszcze duży zapas w mniejszych opakowaniach.
Przed wchodzeniem na pokład zepsuł się system dźwiękowy, więc pan z obsługi raz po raz wykrzykiwał coś do zgromadzonych podróżnych. I wtedy Marek zauważył na mojej szyi wysypkę - wyglądało niegroźnie, ale nasza przezorność kazała nam szybko ściągnąć z Internetu ulotkę leku na malarię, który braliśmy już od 2 dni i wykonać szybki telefon do kliniki, gdzie przepisano nam ów lek, by usłyszeć, że jeśli wysypka się rozszerzy, powinniśmy poszukać na wyspie lekarza. "Na pewno się nie rozszerzy..." - pomyśleliśmy i mimo wielu przeciwności losu, załadowaliśmy się na nasz docelowy samolot, będąc jedynymi pasażerami z tak licznym bagażem podręcznym, w tym broń.
Nocna eskapada
Gdy dojechaliśmy do wioski było już ciemno. Powitała nas Marie - córka Joela, wkładając na nasze głowy tradycyjne opaski z egzotycznymi kwiatami. Z plecakami, płetwami, w wytartych dżinsach musieliśmy w nich wyglądać bardzo śmiesznie - niestety, z tego zmieszania nie zrobiliśmy sobie zdjęcia. Marie zaprowadziła nas do jednej z kilku małych chatek krytych strzechą, wskazała nam świeczkę i krążek na komary i oświadczyła, że niedługo zawoła nas na kolację. Gdy rozwieszaliśmy nad łóżkiem siatkę na komary, w blasku świeczki zauważyliśmy coś, co zaniepokoiło nas na resztę wieczoru - wysypka rozszerzyła się - pokrywała już większą część mojego ciała i choć nie swędziała, dawała odczucie nieprzyjemnego gorąca. Więc jak to, ledwie dotarliśmy do środka vanuackiej puszczy po tylu perypetiach, jeszcze nawet nie dane nam było zobaczyć jej w świetle dnia, a już stoimy przed ryzykiem powrotu? Z lekami na malarię nigdy bowiem nie wiadomo - ich reakcje uboczne, lub co gorsza alergiczne, mogą być poważniejsze niż choroba, przed którą chronią. Ulotka informacyjna naszego leku mówiła wyraźnie: w przypadku rozszerzającej się wysypki, przerwij stosowanie leku i natychmiast skontaktuj się z lekarzem. Zrobiliśmy więc szybką kalkulację: jest 7 wieczór, o 7 rano mam przyjąć kolejną tabletkę, od miasta dzieli nas 70km, których przejechanie właśnie zajęło nam jakieś 2 godziny, najbliższy autobus do miasta o 6 rano - wniosek: musimy zobaczyć lekarza jeszcze dziś, a więc wracamy do miasta... Z nietęgimi minami poszliśmy więc na kolację, by oświadczyć Joelowi, że jest problem i potrzebujemy jego pomocy.
Kilka minut później w mrokach nocy podskakiwaliśmy już znowu w znajomej ciężarówce, podążając jednak nie do miasta, ale do najbliższej kliniki w sąsiedniej wiosce, gdzie przyjmował lekarz. Z nami, z tyłu na ciężarówce jechało jeszcze kilkoro członków wioski Bethel, bo wszyscy bardzo przejęli się moim zdrowiem, a niektórzy po prostu lubili jeździć nocą na ciężarówce. Do miejsca dotarliśmy po jakiejś godzinie. Klinika była zamknięta, ale znany wszystkim doktor Matthew siedział gdzieś w pobliskim barze, więc za kilka minut otworzył przed nami swoje progi. Matthew był rodowitym mieszkańcem wyspy, czyli tzw. ni-Vanuatu.
Nie spodziewaliśmy się wiele po gabinecie lekarskim w tak odległym od cywilizacji miejscu i faktycznie budynek wyglądał raczej biednie, jednak było w nim wszystko co trzeba, czyli biurko pana doktora, krzesła dla pacjentów, słoiki z lekami i światło, choć bardzo słabe. Było też mnóstwo ulotek na ścianach, z których łatwo można było wywnioskować jakie są obecnie największe problemy zdrowotne mieszkańców Vanuatu, a były to malaria i ogólnie pojęte planowanie rodziny. Przyzwyczajeni do bieli lub innych światłych kolorów naszych szpitali czy przychodni, na których widok mnie zwykle podświadomie ogarnia strach, tu, otoczeni przez szarość i ponurość, czuliśmy się jakoś spokojniej. I nie mieliśmy pojęcia, że podczas gdy my zdawaliśmy relację doktorowi z przebiegu wydarzeń, cała zawartość ciężarówki oraz kilkoro mieszkańców wioski, w której była klinika, sterczało pod oknami i obserwowało nas z ukrycia. Dowiedzieliśmy się o tym, gdy w momencie pokazywania przeze mnie wysypki na szyi nagle otworzyły się drzwi, przez które wszedł mały tłum gapiów, a kierowca Samuel wyciągnął wielką samochodową latarkę, którą oświecił moją szyję, by pan doktor mógł ją dokładnie obejrzeć. No tak, jasne, przecież nie byliby w stanie zobaczyć tego zza okien... W każdym razie pan doktor potwierdził nasze przypuszczenia co do alergii na lek, kazał go odstawić i w zamian przepisał inny, uprzednio zapytawszy mnie jaki lek chciałabym przyjąć jako alternatywę (to takie nowoczesne podejście, że pacjent uczestniczy w podejmowaniu decyzji o leczeniu). Następnie zaczął wydobywać stołową łyżką małe pigułki z wielkiego słoja, odliczać i wkładać do małych torebek foliowych z rysuneczkami oznaczającymi kiedy i jak należy lek przyjmować.
Najlepsze było to, że za całą wizytę (po godzinach!), wraz z tabletkami na malarię na 7 dni oraz tabletkami na alergię zapłaciliśmy 300 Vatu, czyli odpowiednik jakichś 4 dolarów australijskich. Dla porównania, "taksówkę" do kliniki i z powrotem Samuel wycenił na 2000 Vatu, po czym szybko stwierdził, że on weźmie jedynie 1000 Vatu. A wszystko dlatego, że benzyna na Vanuatu to jeden z najdroższych towarów, dużo droższych niż tabletki na malarię, choć w sumie w nagłych przypadkach, gdy chory toczy walkę z czasem, może jest ona i ważniejszym czynnikiem niż sam lek. W każdym razie, po wizycie u Matthew oboje czuliśmy się lepiej i bezpieczniej - wierzyliśmy, że mój stan będzie się poprawiał, bo modlić się o to będzie pewnie cała wioska, a może i kilka. Dodatkowo, Joel kazał mi codziennie pławić się w słonej wodzie oceanu i nawet sugerował okłady z mleka kokosowego, co jednak ze względu na pogodę i komary nie bardzo mnie przekonało. Wiedzieliśmy jednak, że jesteśmy w dobrych rękach i choć znamy tych ludzi od paru godzin, zrobiliby oni dla nas wszystko co w ich mocy, by pomóc. Tacy są ludzie z Vanuatu. Joel na przykład zrobił nam tego wieczoru pyszną kolację z kawałkami tapioki pieczonej w ognisku w mleku kokosowym.
Przed wylotem na Vanuatu tak strasznie zależało nam na wszystkim: polecieć na wulkan, zwiedzić jak najwięcej wysepek, poznać wszystkie możliwe zwyczaje tubylców, spóbować wszystkich możliwych potraw, odwiedzić wszystkie piękne miejsca..., a wszystko to w niecałe 5 dni (my tak zawsze mamy :-)). Po pierwszym dniu na Vanuatu nie zależało nam już kompletnie na niczym - byliśmy szczęśliwi z tym co się na bieżąco działo w małym światku, w którym się znaleźliśmy, w powolnym vanuackim tempie, we właściwym temu miejscu stylu, jednym słowem oddaliśmy się magii tego miejsca i zdecydowaliśmy się przez kolejne kilka dni nie być typowymi turystami, co miało swoje reperkusje po powrocie, ale o tym na koniec relacji.
Relacja z wycieczki będzie także w typowo vanuackim stylu (czytaj: pewne jest jedynie to, że w końcu będzie). Wszystko w świecie ma bowiem swoje miejsce i czas. Czas, który mieszkańcy Vanuatu odmierzają z grubsza i "o szóstej" znaczy dla nich między 4:30 a 7:30. Zapytani o czas będą się długo skupiać i zastanawiać, marszczyć brwi, aż w końcu odpowiedzą coś w stylu: "bardzo długo" albo "niezbyt późno". Chcąc ich przechytrzyć, zapytałam pewnego razu: "Czy do tej wioski jedzie się dużo dłużej niż 10 minut?". Oczekiwałam krótkiego TAK lub NIE, lecz po długiej chwili dostałam odpowiedź: "Nie dużo". Jechaliśmy prawie godzinę :-). I jak tu ich nie pokochać?
Napad z bronią w ręku
Nasz wyjazd rozpoczął się od przeszkód i niespodzianek. Najpierw na lotnisku w Brisbane, gdzie dotarliśmy o nieludzkiej 5 rano z sześcioma sztukami bagażu podręcznego, dowiedzieliśmy się, że płetwy i maska do snorkowania na lotniskach są uznawane za broń i nie możemy ich wnieść na pokład - zabrzmiało to tak absurdalnie, że początkowo wzięłam to za końcówkę mojego z nagła przerwanego snu. Wyjątkowo niemiła pani (my też wstaliśmy o 4 rano!) zaprowadziła nas do innego okienka, gdzie płetwy miały być nadane jako normalny bagaż, za opłatą, na wypadek gdyby Marek zechciał nagle kogoś na pokładzie tymi płetwami zabić (to już chyba łatwiej byłoby zwykłą skarpetką udusić :-)). W tymże okienku dowiedzieliśmy się, że jednak możemy zabrać płetwy na pokład, w związku z czym mieliśmy ochotę zaplanować napad z bronią w ręku na wyjątkowo niemiłą panią.
Kolejną niespodzianką było to, że z powodu gęstej mgły w Sydney (promocyjne bilety latają czasami nieco okrężną trasą ;-) czekaliśmy ponad godzinę na pozwolenie na wylot. W sumie uznaliśmy za dobry znak to, że lotniska podejmują tak rozsądne decyzje, pamiętając, że dzień wcześniej świat obiegła wieść o tajemniczym zaginięciu Airbusa. W Sydney z tego samego powodu czekaliśmy na zdobywców promocyjnych biletów z Melbourne, którzy zajmowali potem jakąś jedną trzecią samolotu. A nieco wcześniej wyjątkowo niemiły pan kontroler zabrał nam pastę do zębów, płyn do opalania i spray na insekty, gdyż opakowania jego zdaniem przekraczały dozwolone normy. Naszym zdaniem nie. Pan w ogóle nie przejął się ryzykiem raka skóry lub pogryzienia przez komara zarażonego wirusem malarii, na jakie nas wystawił. Na całe szczęście płynu na insekty mieliśmy jeszcze duży zapas w mniejszych opakowaniach.
Przed wchodzeniem na pokład zepsuł się system dźwiękowy, więc pan z obsługi raz po raz wykrzykiwał coś do zgromadzonych podróżnych. I wtedy Marek zauważył na mojej szyi wysypkę - wyglądało niegroźnie, ale nasza przezorność kazała nam szybko ściągnąć z Internetu ulotkę leku na malarię, który braliśmy już od 2 dni i wykonać szybki telefon do kliniki, gdzie przepisano nam ów lek, by usłyszeć, że jeśli wysypka się rozszerzy, powinniśmy poszukać na wyspie lekarza. "Na pewno się nie rozszerzy..." - pomyśleliśmy i mimo wielu przeciwności losu, załadowaliśmy się na nasz docelowy samolot, będąc jedynymi pasażerami z tak licznym bagażem podręcznym, w tym broń.
Przez łąki i pola
W Vanuatu zakochaliśmy się od pierwszej chwili, kiedy zza skrzydeł samolotu zaczęły wyłaniać się pokryte gęstą roślinnością i mnóstwem palm tereny, a z zielonej szaty miejscami wydobywał się dym - pewnie przyrządzano już kolację.
Na lotnisku w Port Villa powitały nas wesołe vanuackie rytmy - to lokalna kapela umilała czas oczekującym w kolejce do odprawy podróżnym. Po jakimś czasie dało się zauważyć, że wszystkie piosenki miały ten sam podkład muzyczny :-).Po odprawie cały nasz samolot udał się w kierunku hoteli i resortów stolicy Vanuatu, a my zaczęliśmy się martwić, że Joel, który miał nas odebrać z lotniska stracił już cierpliwość, mieliśmy bowiem jakieś 1,5h spóźnienia. Joel to szef małej wioski Bethel Village, w której mieliśmy spędzić nasze czerwcowe wakacje jako pierwsi od czasu Wielkanocy i zarazem jedyni goście, o czym jednak jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy. Czekali - Joel, jego żona Elizabeth z dzieckiem na ramieniu i kierowca małej ciężarówki Samuel. Oprócz Samuela, wszyscy na bosaka, ale mu to wybaczamy, gdyż to nic przyjemnego wciskać bosą stopą sprzęgła i hamulce pędzącej po wertepach ciężarówki. Tak, tak, taksówką, która dowiozła nas tego dnia do bram wioski była ciężarówka Joela. Ruszyliśmy przez miasta i wioski drogą dookoła wyspy, zagadując kierowcę, który uczył nas pierwszych słów w języku Bislama, który jest Pidgin English dla Vanuatu. Oto nasze pierwsze wrażenia ze świata, w którym bardzo przypadkowo i trochę nieświadomie się znaleźliśmy.W Vanuatu zakochaliśmy się od pierwszej chwili, kiedy zza skrzydeł samolotu zaczęły wyłaniać się pokryte gęstą roślinnością i mnóstwem palm tereny, a z zielonej szaty miejscami wydobywał się dym - pewnie przyrządzano już kolację.
Nocna eskapada
Gdy dojechaliśmy do wioski było już ciemno. Powitała nas Marie - córka Joela, wkładając na nasze głowy tradycyjne opaski z egzotycznymi kwiatami. Z plecakami, płetwami, w wytartych dżinsach musieliśmy w nich wyglądać bardzo śmiesznie - niestety, z tego zmieszania nie zrobiliśmy sobie zdjęcia. Marie zaprowadziła nas do jednej z kilku małych chatek krytych strzechą, wskazała nam świeczkę i krążek na komary i oświadczyła, że niedługo zawoła nas na kolację. Gdy rozwieszaliśmy nad łóżkiem siatkę na komary, w blasku świeczki zauważyliśmy coś, co zaniepokoiło nas na resztę wieczoru - wysypka rozszerzyła się - pokrywała już większą część mojego ciała i choć nie swędziała, dawała odczucie nieprzyjemnego gorąca. Więc jak to, ledwie dotarliśmy do środka vanuackiej puszczy po tylu perypetiach, jeszcze nawet nie dane nam było zobaczyć jej w świetle dnia, a już stoimy przed ryzykiem powrotu? Z lekami na malarię nigdy bowiem nie wiadomo - ich reakcje uboczne, lub co gorsza alergiczne, mogą być poważniejsze niż choroba, przed którą chronią. Ulotka informacyjna naszego leku mówiła wyraźnie: w przypadku rozszerzającej się wysypki, przerwij stosowanie leku i natychmiast skontaktuj się z lekarzem. Zrobiliśmy więc szybką kalkulację: jest 7 wieczór, o 7 rano mam przyjąć kolejną tabletkę, od miasta dzieli nas 70km, których przejechanie właśnie zajęło nam jakieś 2 godziny, najbliższy autobus do miasta o 6 rano - wniosek: musimy zobaczyć lekarza jeszcze dziś, a więc wracamy do miasta... Z nietęgimi minami poszliśmy więc na kolację, by oświadczyć Joelowi, że jest problem i potrzebujemy jego pomocy.
Kilka minut później w mrokach nocy podskakiwaliśmy już znowu w znajomej ciężarówce, podążając jednak nie do miasta, ale do najbliższej kliniki w sąsiedniej wiosce, gdzie przyjmował lekarz. Z nami, z tyłu na ciężarówce jechało jeszcze kilkoro członków wioski Bethel, bo wszyscy bardzo przejęli się moim zdrowiem, a niektórzy po prostu lubili jeździć nocą na ciężarówce. Do miejsca dotarliśmy po jakiejś godzinie. Klinika była zamknięta, ale znany wszystkim doktor Matthew siedział gdzieś w pobliskim barze, więc za kilka minut otworzył przed nami swoje progi. Matthew był rodowitym mieszkańcem wyspy, czyli tzw. ni-Vanuatu.
Nie spodziewaliśmy się wiele po gabinecie lekarskim w tak odległym od cywilizacji miejscu i faktycznie budynek wyglądał raczej biednie, jednak było w nim wszystko co trzeba, czyli biurko pana doktora, krzesła dla pacjentów, słoiki z lekami i światło, choć bardzo słabe. Było też mnóstwo ulotek na ścianach, z których łatwo można było wywnioskować jakie są obecnie największe problemy zdrowotne mieszkańców Vanuatu, a były to malaria i ogólnie pojęte planowanie rodziny. Przyzwyczajeni do bieli lub innych światłych kolorów naszych szpitali czy przychodni, na których widok mnie zwykle podświadomie ogarnia strach, tu, otoczeni przez szarość i ponurość, czuliśmy się jakoś spokojniej. I nie mieliśmy pojęcia, że podczas gdy my zdawaliśmy relację doktorowi z przebiegu wydarzeń, cała zawartość ciężarówki oraz kilkoro mieszkańców wioski, w której była klinika, sterczało pod oknami i obserwowało nas z ukrycia. Dowiedzieliśmy się o tym, gdy w momencie pokazywania przeze mnie wysypki na szyi nagle otworzyły się drzwi, przez które wszedł mały tłum gapiów, a kierowca Samuel wyciągnął wielką samochodową latarkę, którą oświecił moją szyję, by pan doktor mógł ją dokładnie obejrzeć. No tak, jasne, przecież nie byliby w stanie zobaczyć tego zza okien... W każdym razie pan doktor potwierdził nasze przypuszczenia co do alergii na lek, kazał go odstawić i w zamian przepisał inny, uprzednio zapytawszy mnie jaki lek chciałabym przyjąć jako alternatywę (to takie nowoczesne podejście, że pacjent uczestniczy w podejmowaniu decyzji o leczeniu). Następnie zaczął wydobywać stołową łyżką małe pigułki z wielkiego słoja, odliczać i wkładać do małych torebek foliowych z rysuneczkami oznaczającymi kiedy i jak należy lek przyjmować.
Najlepsze było to, że za całą wizytę (po godzinach!), wraz z tabletkami na malarię na 7 dni oraz tabletkami na alergię zapłaciliśmy 300 Vatu, czyli odpowiednik jakichś 4 dolarów australijskich. Dla porównania, "taksówkę" do kliniki i z powrotem Samuel wycenił na 2000 Vatu, po czym szybko stwierdził, że on weźmie jedynie 1000 Vatu. A wszystko dlatego, że benzyna na Vanuatu to jeden z najdroższych towarów, dużo droższych niż tabletki na malarię, choć w sumie w nagłych przypadkach, gdy chory toczy walkę z czasem, może jest ona i ważniejszym czynnikiem niż sam lek. W każdym razie, po wizycie u Matthew oboje czuliśmy się lepiej i bezpieczniej - wierzyliśmy, że mój stan będzie się poprawiał, bo modlić się o to będzie pewnie cała wioska, a może i kilka. Dodatkowo, Joel kazał mi codziennie pławić się w słonej wodzie oceanu i nawet sugerował okłady z mleka kokosowego, co jednak ze względu na pogodę i komary nie bardzo mnie przekonało. Wiedzieliśmy jednak, że jesteśmy w dobrych rękach i choć znamy tych ludzi od paru godzin, zrobiliby oni dla nas wszystko co w ich mocy, by pomóc. Tacy są ludzie z Vanuatu. Joel na przykład zrobił nam tego wieczoru pyszną kolację z kawałkami tapioki pieczonej w ognisku w mleku kokosowym.
I chyba nie muszę pisać, jakim snem zasnęliśmy tej nocy po tylu przeżyciach - vanuackim oczywiście :-).
All great shots !...
OdpowiedzUsuńCiao from Italy
:)
All great shots !...
OdpowiedzUsuńCiao from Italy
:)
Great story ... jestem pod wrazeniem!!! Ewa z Berlina
OdpowiedzUsuń