piątek, 5 czerwca 2009

Pierwszy dzień w Raju

Pierwszy poranek w Bethel Village. Budzi nas głos Marie oznajmiający, że niedługo będzie śniadanie. Nie zrywamy się, bo już z dnia poprzedniego wiemy co to znaczy "niedługo". Do naszej małej krytej strzechą chatki przez okna z siatki, dziurawej zresztą, wpada światło dzienne. Pojawia się pierwsza osa - większa i bardziej żółta niż nasze polskie osy - lata jak pijana i obwąchuje nasze rzeczy. W chatce muszą być naprawdę duże dziury, skoro mógł się tu przedostać taki owad. Chwilę nam zajmuje wyjście spod siatki na komary - musimy być ostrożni, bo komary przecież tylko czekają gdzieś w ukryciu na nasz moment nieuwagi, by dostać się do środka. Okazuje się, że ot taka zwykła, wydawać by się mogło, siatka na komary, przyniosła w ostatnich latach prawdziwy przewrót w profilaktyce malarii na Vanuatu. Od kiedy każdy mieszkaniec Vanuatu dostaje rocznie jedną siatkę w ramach pomocy innych krajów (głównie Australii, Nowej Zelandii i Japonii), liczba zachorowań na tę chorobę drastycznie spadła, do tego stopnia, że niektórzy ludzie przestali już spać pod siatkami, sądząc, że komarów zarażonych wirusem już prawie nie ma. No właśnie, "prawie" robi czasami dużą różnicę.
Decydujemy się pójść do łazienki i wziąć prysznic jak przystało na cywilizowanych ludzi, nie wiedząc jeszcze, że będzie to pierwszy i jedyny taki prysznic podczas naszego pobytu na wyspie, gdyż do najbliższej naturalnej łaźni, zdecydowanie przyjemniejszej, jest 5 minut na piechotę. Idziemy oglądać obejście i powoli kierujemy się w stronę kuchni. Jesteśmy zachwyceni ilością kolorów i zieleni, w której tonie kilka małych chatek, zadaszone miejsce do zebrań wioski i największa konstrukcja wioski - okrągły dach, pod którym się gotuje i je. Ten dach wybudowali z lokalnego drewna Joel i inni mieszkańcy wyspy Efate.
Całkiem niedługo leżenie na ławce, wdychanie wilgotnego tropikalnego powietrza, wsłuchiwanie się w dźwięki lasu i gapienie się w sam środek tej olbrzymiej drewnianej konstrukcji, staje się jednym z naszych ulubionych zajęć, zwłaszcza po jedzeniu.
Na śniadanie Joel serwuje nam własnej roboty placki, kawę, omlet o najprawdziwszym smaku jajek, jaki pamiętam jeszcze z wizyt u mojej babci na wsi, oraz najświeższe, bo prosto z drzewa, papaje lub grapefruity, w zależności od tego czego więcej dojrzało danego ranka. Pałaszujemy wszystko jak gdybyśmy jedzenia nie widzieli przez miesiąc...
Po śniadaniu idziemy z Marie odwiedzić pobliskie wioski. Marie ma 18lat, ale nie chodzi już do szkoły, gdyż jej matka pewnego dnia powiedziała: "Ty zostaniesz w domu i będziesz gotować chłopom jedzenie". I tym zakończyła się ścieżka edukacyjna Marie, która z wielką cierpliwością odpowiadała na wszystkie nasze pytania, a jak nie znała odpowiedzi, kazała nam pytać Joela - on na pewno wie.
Jedną z pierwszych przygód, jakich dane mi było doświadczyć, było skorzystanie z tzw. bush toilet, czyli leśnego wychodka. Gdyby nie świadkowie, którzy obserwowali mnie z oddali, zdecydowanie wybrałabym urocze krzaki obok wychodka, ale niestety, nie wypadało pod okiem towarzyszy nie przekroczyć magicznego parawanu i nie zmierzyć się z wyzwaniem przebywania w środku drewnianej budki przez kilka minut. I to "zmierzyć się" w sensie dosłownym, gdyż sufit wychodka osadzony był wyjątkowo nisko.
Największym zasobem Vanuatu sa kokosy. Palm kokosowych i kokosów jest tu wszędzie pełno: na drzewach, pod drzewami, na plażach, na rynku, nawet w wodzie. Podobnie z innymi owocami, takimi jak grapefruity, pomarańcze, mandarynki, papaje, czy mango. Beztroskość mieszkańców wiosek jest w dużej mierze podyktowana tym, że nie grozi im głód- w lesie zawsze się coś do jedzenia znajdzie. Nawet psy domowe nie są w ogóle karmione - same wyszukują sobie w lesie jedzenia, tak jak ludzie. I tak podczas gdy my w tłumie zakupowiczów, w pocie czoła sięgamy na półkę supermarketu po pół- lub całkowicie przetworzony produkt marki X, nafaszerowany E122, E156, E234 i Bóg wie jakim jeszcze "E", osobnik z krainy Vanuatu, przyciśnięty głodem lub pragnieniem, wdrapuje się na jedną z palm i sięga po lśniący w śłońcu owoc. Czyż to nie wspaniałe?
Gdzieś w środku lasu pasła się też vanuacka świnia. Jak na vanuacką świnię przystało, pożerała ona kokosy, a najbardziej lubiła te z nowymi pędami liści. Kokos bowiem, pozostawiony sam sobie, wypuszcza z czasem nowy liść palmy, dając początek nowemu drzewu. Świnia miała zagrodę zbudowaną z kawałków starego korala pozlepianych jakąś mazią i wyglądała na całkiem szczęśliwą, choć od Joela wiedzieliśmy, że dość często zdarzały jej się ucieczki. Tyle pokus wkoło - w sumie jej się nie dziwię.Wędrując przez las w stronę wioski Ekipe, mijaliśmy co chwila ludzkie domostwa i ich mieszkańców - wszyscy, podobnie jak i poprzedniego dnia podczas jazdy ciężarówką, machali do nas rękoma w geście pozdrowienia, krzyczeli, uśmiechali się, zagadywali. Wszyscy też, widząc nasz aparat fotograficzny, chcieli mieć zrobione zdjęcie, pozowanie do zdjęć to bowiem jedna z popularniejszych rozrywek tutejszej ludności i coś, co uznawane jest za swego rodzaju zaszczyt. Zdarzało się, że kobiety pozujące z nami do zdjęć, rozglądały się wkoło w poszukiwaniu jakichś małych dzieci i zaraz przynosiły je specjalnie, by uatrakcyjnić fotkę. Pozując raz z grupką maluchów zauważyłam, jak mała dziewczynka w niebieskiej sukieneczce przytulała zawiniętą w brudną ściereczkę pustą butelkę po Coca-coli. Zrobiło mi się smutno i ogarnęła mnie złość: dlaczego nie przywieźliśmy tutejszym dzieciom jakichś zabawek? Niestety, zabawki nie rosną tu na drzewach i nie można ich za darmo zerwać. Jednak po chwili uświadomiłam sobie, że nasze cywilizowane zabawki wcale nie są lepsze od tych vanuackich, ba, może nawet są gorsze. Po perwsze, nie są wymyślone przez dzieci. Po drugie, piękne kolorowe lale nie pobudzają tak wyobraźni dziecka jak zawinięta w ścierkę butelka. W gruncie rzeczy, dziewczynka z butelką była szczęśliwa, gdyż najważniejsze w tym wszystkim było dla niej znaczenie jakie przypisała stworzonej przez siebie zabawce, nie zaś jej forma. Myślę, że ta dziewczynka będzie kiedyś bardzo kochającą i opiekuńczą siostrą, żoną, czy mamą.
Jeden z najsłodszych obrazków jakie mijaliśmy po drodze.Przydomowy wieszak.Tam wysoko rośnie nasze śniadanie.Niesamowicie wielkie drzewo o niezwykle oryginalnych kwiatach i owocach.
Ściana.
Najładniejsze z vanuackich domostw są rośliny. I całe szczęście, że jest ich tak dużo.Wchodzimy nateren domowego warsztatu tkackiego, gdzie z długich liści pewnego popularnego drzewa wyrabia się ręcznie maty.
W vanuackich wioskach nie ma telwizorów ani radia, gdyż nie ma tam elektryczności, ale są telefony komórkowe - jedyna łączność z miastem i ze światem.Jak powiedział Joel, ludzie Vanuatu to ludzie wiary. Potwierdza to nie tylko liczba kościołów (co najmniej 1-2 na wioskę), ale i liczne wierzenia, które przetrwały niezmienione do dziś. Ludzie często rozmawiają z Aniołami, przydarzają im się różne cuda, uzdrowienia lub niemiłe wypadki, a nad wszystkim czuwa siła wyższa. Żona Joela jest na przykład lokalnym spiritual X-ray, czyli potrafi w duchowy sposób prześwietlać czyjeś ciało i duszę, diagnozować choroby i problemy oraz uzdrawiać.
Kościół zaś to nie tylko miejsce modlitwy. To także miejsce, gdzie wszyscy wierni przynoszą różne towary, zwykle te, których maja akurat nadmiar, np. jajka, papaje, tapiokę. Po wspólnej modlitwie ze zgromadzonych produktów każdy może sobie wybrać to, czego mu akurat w danym momencie brakuje. W taki sposób następuje sprawiedliwy podział dóbr, które i tak przecież wszystkim dała natura. Najlepsze jest jednak to, że biorąc towar z kościoła, trzeba za niego zapłacić pieniędzmi - kościół musi się z czegoś utrzymać.
Ponieważ był piątek - ostatni roboczy dzień tygodnia - postanowiliśmy odwiedzić pobliską szkołę i przedszkole. Tu posyła się dzieci do szkoły głównie dlatego, żeby nie przeszkadzały w domu kiedy dorośli mają inne zajęcia w ogrodzie lub w lesie. Dzieciaki były przeurocze i zaskakująco posłuszne. Nie chcieliśmy nikomu przeszkadzać w zajęciech, ale Marie i panie nauczycielki uznały co innego i takim sposobem znaleźliśmy się po kolei w każdej klasie, na każdej lekcji, wysłuchując wierszyków i piosenek śpiewanych przez dzieci, wygłaszając również w kierunku dzieci krótkie motywujące mowy o tym jak ważne jest by się uczyć, aż w końcu dokonaliśmy wpisu do księgi gości, w której to zajęliśmy honorowe 11 i 12 miejsce w 2009 roku, po kilku turystach, dentystach i nauczycielach z innych szkół.

Przedszkole.
Szkoła.
Dzieci w szkole zachęcane są do komunikowania się w języku angielskim. Mają tu także całkiem nieźle wypracowane zasady współżycia społecznego - tablica obowiązków klasowych rozpisywana jest każdego dnia na wszystkich uczniów, nie tylko na kilkoro tzw. dyżurnych. W związku z tym każdy ma codziennie jest za coś odpowiedzialny dla dobra ogółu, np. za pozamiatanie klasy, ułożenie mat, czy poustawianie książek.
A to pokój nauczycielski i biblioteka szkolna w jednym.
Niektórym, pomimo bariery językowej, wzajemne komunikowanie się przychodzi bardzo łatwo.
Na placu budowy, gdzie stawiano budynek Community Centre, dowiadujemy się, że podstawowym materiałem budowlanym są cegły zrobione z korala. Kawałki starego suchego korala zbiera się u wybrzeży, następnie wypala, a uzyskany popiół miesza z piaskiem i wodą i odlewa w specjalnych formach. Szkoda, że nie opracowano jeszcze dotąd technologii wyrobu cegieł ze skorupek kokosa.W ślad za Marie podążamy na mało uczęszczany cmentarz wioski. Świadczy o tym wysokość trawy, którą pokonujemy z lekką trwogą, że za chwilę któreś z nas nadepnie na węża. Marie zapewnia nas, że tu nie ma węży. Nie ma też pająków, ani innych groźnych stworzeń, które są powszechne w Australii. Wierzymy Marie i nagle staje się jasne dlaczego większość tubylców chodzi wszędzie na bosaka.
W drodze powrotnej doganiają nas dzieciaki wracające ze szkoły - nie przepuszczą takiej atrakcji jak dwójka białych turystów z aparatami.Po powrocie Marie częstuje nas świeżo zerwanym grapefruitem i kokosem. Nie możemy się nadziwić jak sprawnie jej ręce władają długim jak sierp nożem. I już za chwilę upajamy się wonią i smakiem świeżego mleka i miąższu kokosowego.
Po dość późnym obiedzie idziemy z Joelem popławić się w słonej wodzie. Po drodze widzimy w lesie pozostawione pakunki leśnych zbieraczy, bo zbieractwo, podobnie jak i chodzenie po lesie, to najpopularniejsze lokalne zajęcia. Co chwila ktoś albo wchodzi w las, albo się z niego wyłania.
A vanuackie kobiety noszą owoce swoich zbiorów na głowach.
Okazało się, że Joel jest specjalistą od ziół i ziołolecznictwa. Nie ma takiej trawy, liścia, czy gałęzi, która po określonej obróbce nie byłaby dobra na jakąś dolegliwość.W cichej zatoczce z niezbyt piękną plażą, żeby nie powiedzieć - brakiem plaży - za to z całkiem ładnym kawałkiem rafy koralowej, upływają powoli ostatnie godziny dnia.
Joel wypytuje nas o to co dzieje się na świecie i dlaczego tak a nie inaczej, i widać po nim, że wiele rzeczy zaskakuje go i dziwi. Wiele z tych rzeczy, które nas już dawno, nie wiedzieć czemu, przestały dziwić i które zaakceptowaliśmy jako nieuchronny efekt czegoś, co ładnie nazywamy rozwojem, czy postępem świata.

2 komentarze:

  1. Wspaniala podroz!! Bardzo ciekawie opisujecie wasze przezycia! Pozdr. Ewa i Florian

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja jestem zachwycona kolorystyką i egzotyką, o której piszecie. Czekam na dalsze wpisy! Pozdrawiam zziębnięta z Melbourne, Sylwia.

    OdpowiedzUsuń