sobota, 6 czerwca 2009

W stolicy

Jedziemy do miasta - taka decyzja zapadła poprzedniego dnia wieczorem, gdy Joel oświadczył, że wybiera się nazajutrz do Fila, gdyż właśnie tak Vanuatańczycy wymawiają nazwę stolicy Vanuatu Port Villa. Joel rozpoczął niedawno budowę domu w Fila, gdzie pracują jego synowie i wybierał się tam w interesach. Autobus (jeden z dwóch dziennie) miał przejeżdżać obok wioski około 6-tej rano, ale Joel radził być gotowym już dużo wcześniej. Wstaliśmy więc o 4 rano (3 rano czasu w Brisbane!), nasmarowaliśmy się płynem na insekty i ciepłym mroku nocy doszliśmy pod zadaszone miejsce, gdzie przy świeczce siedział już Joel, Marie i pies Fido. W pewnym momencie dołączyła również starowinka w koszuli nocnej, która półszeptem, w lokalnym języku prowadziła z Joelem rozmowę, z tonu wywnioskowaliśmy, że uświadamiającą. Na około 200-300 słów starowinki padało około 2-3 mruknięcia Joela. I tak siedzieliśmy i wpatrywaliśmy się w mrok, czekając na blask świateł nadjeżdżającego autobusu i słuchając budzącego się powoli lasu. Po kilku fałszywych sygnałach, na które Joel zrywał się jak poparzony i biegł pędem na ulicę, by dać pojazdowi znać latarką, że w krzakach czekają potencjalni pasażerowie, nadjechał autobus, a było to już grubo po 6-tej i było już prawie widno.
W autobusie, który zatrzymywał się w prawie każdej wiosce, przyglądaliśmy się wsiadającym i wysiadającym ludziom i tak upłynęły kolejne dwie godziny.
Bardzo popularną rośliną na wyspie jest dzika fasola. Obrasta ona wielkie połacia lasu, pnąc się po drzewach, krzakach i ziemi, tak jakby chciała przykryć wszystko to co uschnięte, zbyt wystające, niezbyt ładne, za mało zielone. Zdarzało nam się przejeżdżać przez długie kilkukilometrowe pasy lasu pokrytego jej płaszczem.Nasz dzień w mieście zaczęliśmy od centrum, czyli rynku położonego malowniczo u wybrzeży niewielkiej zatoki. Tu, na samym wejściu, w słońcu, różnymi kolorami mieniły się cięte kwiaty. Z niedowierzaniem dotykaliśmy płatków o egzotycznych kształtach - wszystkie prawdziwe! Potem zrobiliśmy rundę po rynku i usiedliśmy w jednym z barów na poranną kawę z lokalnym białym pierogiem z masłem orzechowym. Zajadaliśmy, gdy nagle ni stąd ni zowąd, nie wiedzieć czemu, nasz stół poruszył się, jak gdyby za chwilę miał upaść. Pierwszą myślą było, że to pewnie ktoś niechcący popchnął stół, ale nasze oczy szybko dostrzegły, że wokół stołu nikogo nie było. W tym samym momencie tłum handlarzy i dzieci nagle zerwał się i zaczął uciekać spod solidnej drewnianej konstrukcji będącej zadaszeniem rynku. W kolejnych kilku sekundach ten sam tłum jednak zdecydował się pozostać i wybuchł dziwnym, postresowym śmiechem. Po kilku następnych sekundach życie toczyło się jakby nigdy nic, tylko my siedzieliśmy i próbowaliśmy zrozumieć co się stało.
A stało się coś, co dzieje się na Vanuatu dość często, wystarczająco często, by miejscowa ludność błyskawicznie zareagowała i ratowała się ucieczką, podczas gdy my siedzieliśmy zupełnie bez sensu, jak ogłupiali. To coś było wstrząsem wtórnym (ang. aftershock) po ostatnim trzęsieniu ziemi, które miało miejsce na Vanuatu, bagatela, jakieś 4 dni wcześniej. Było to dość silne trzęsienie (6,5), ale nastąpiło pod wodą, więc nie przyniosło wielkich strat na lądzie. Zdarzyło się pod wodą, gdyż Vanuatu, podobnie jak i inne grupki wysp na Oceanie Spokojnym, leży na terenie wulkanicznym zalanym przez wodę. Obszar ten nazywany jest Pacific Rim of Fire (tłumaczenie własne: Ognisty Krąg Pacyfiku) i uznany za jeden z najbardziej aktywnych sejsmicznie obszarów na świecie. W przeszłości, co kilka lat Vanuatu nawiedzały trzęsienia ziemi, niektóre rozłamywały drogi tak, że nie sposób było dostać się na drugą stronę. Po nich zwykle nadchodziło tsunami - kolejna siła niwecząca wszystko co napotka na swojej drodze. Na całe szczęście, my o tym wszystkim dowiedzieliśmy się dużo później, więc tego dnia, zupełnie nieświadomi zagrożenia, kontynuowaliśmy kawę z pierogiem.
Na rynku za niecałe 40 centów można było kupić grapefruita, ale po co, kiedy we wiosce mieliśmy je za darmo prosto z drzewa.Wokół sprzedających kobiet krzątało się pełno dzieci. Wcześniej od Joela dowiedzieliśmy się, że wyprawy na rynek odbywają się według ustalonej kolejności - na każdą wioskę przypada kolej średnio raz na dwa tygodnie. Przed tą datą kobiety zaczynają zbierać plony, wyrabiać maty, kosze i torby, jak również przygotowywać tradycyjne potrawy na sprzedaż. Przy tym, nie używa się w ogóle plastiku, płótna, czy papieru - torby na produkty zrobione są z liści i gałęzi, a jadło pieczone jest w dużych liściach bananowców w przydomowym ognisku, które to liście pełnią potem funkcję opakowania. Wszystko jest robione ekologicznie i po niewielkich kosztach. Wyprawa na rynek jest zwykle kilkudniowa i w tym czasie kobiety wraz z dziećmi nocują pod stołami na rynku. W zasadzie można by powiedzieć, że pracują na zmiany - jedne śpią, inne sprzedają, a potem na odwrót. A dzieci jak to dzieci - strasznie się nudzą, no chyba że nadarzą się jacyś turyści z aparatem...Nie mając żadnego prowiantu na cały dzień, opuszczając rynek chwyciliśmy kiść bananów i poszliśmy łapać autobus do Mele Cascades - jednej z atrakcji wyspy, którą zamierzaliśmy zobaczyć jako jedni z pierwszych tego dnia. Autobusów do wyboru było sporo, nigdzie natomiast nie było rozkładu jazdy. Na wyspie bowiem autobusem był każdy większy samochód z doklejoną do rejestracji literką "B", mogący pomieścić w porywach do 10 pasażerów. Każdy autobus był bardzo elastyczny, bo w najbliższych okolicach miasta mógł pojechać właściwie wszędzie, no chyba że mu było bardzo nie po drodze. Czas przejazdu między punktem A i B nie był jednak rzeczą stałą, zależał bowiem od ilości pasażerów, tego dokąd każdy z nich chciał się udać i od rozgarnięcia kierowcy, który nie zawsze wybierał najbardziej optymalną trasę. Nasz kierowca z powodu małej liczby innych pasażerów postanowił przewieźć nas okrężną drogą przez wioskę Mele - największą na wyspie, gdyż stamtąd właśnie pochodził i uznał to za punkt honoru. Na pytanie, ilu mieszkańców liczy jego wioska, kierowca po długiej chwili odpowiedział: "Wielu!".
Po drodze mijaliśmy też kokosowe pola golfowe i kokosowe gaje.
Mele Cascades to najpiękniejsza atrakcja turystyczna na wyspie Efate. Nie widzieliśmy wprawdzie zbyt wielu innych atrakcji, ale po kilku godzinach spędzonych na kolorowych tropikalnych ścieżkach, wśród wyłaniających się zewsząd wodospadów, w krystalicznej turkusowej wodzie, gotowi byliśmy wystawić Kaskadom taką właśnie ocenę zupełnie w ciemno. Nie ma na wyspie nic bardziej przypominającego Raj.
Zupełnie nieoczekiwanie w pewnym momencie znaleźliśmy się w punkcie z widokiem na dolinę Mele, ocean i inne wysepki Vanuatu. To był chwilowy i przykry powrót do rzeczywistości, bo już myśleliśmy, że zostaniemy w tym Raju na zawsze.
Przez kolejne palmy i bambusy przedarliśmy się na samą górę do punktu, gdzie zaczynały się kaskady. Widok był niezwykły. Niezwykłe było też to, że trzymając się grubych lin umieszczonych na stalowych słupkach, można się było wspiąć prawie na sam szczyt największego wodospadu - niestety tam, z powodu nadmiernej ilości wody, nie można było użyć aparatu.W drodze powrotnej nic już na nas wrażenia nie robiło, nawet wyjątkowa plaża z czarnym piaskiem, wciąż myślami byliśmy w Raju.
Popołudnie spędziliśmy w centrum Fila. Godzinami wybieraliśmy w sklepie-warsztacie sukienkę dla Marka, któremu nic się nie podobało oprócz vanuackich lalek. Lalki ci nie kupię, boś za duży!
To coś srebrne, co jedzie ulicą, to może być autobus.Dzień zakończyliśmy lokalnym vanuackim przysmakiem o tajemniczej nazwie "tuluk" - taki odpowiednik naszej kanapki, ale podawany na ciepło. Zewnętrzna warstwa przypominała w smaku babkę ziemniaczaną z dodatkiem mleka kokosowego, środek - mięsko wieprzowe wyhodowane na kokosach, więc także o smaku kokosowym ;-).
I już po chwili, przy dźwiękach lokalnej muzyki, wmieszani w vanuacki lud powracający z miasta do swoich domów, podskakiwaliśmy po wertepach przez kolejne 2 godziny, nie mierząc czasu, nie myśląc o tym co będziemy robić jutro, jedynie od czasu do czasu zastanawiając się co pysznego kokosowego przygotuje nam tym razem Joel na kolację. No dobra, to tylko ja się zastanawiałam...

2 komentarze:

  1. cholercia ... super wyprawa :) ... chociaż nie lubię kokosów będę tu chyba częściej zaglądał :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Polubisz, polubisz, jak tylko spróbujesz te vanuackie :-).

    OdpowiedzUsuń