W trakcie ponad trzymiesięcznego pobytu na największej wyspie świata, w pięknym, zielonym, ale nie pozbawionym atrybutów wielkiego miasta Brisbane, zrodziła się w nas potrzeba opuszczenia tej wielkiej, jak ją niektórzy nazywają, prowincji, i udania się w miejsce bardziej zaciszne, bezludne, gdzie czuć się będziemy gośćmi natury, nie zaś jej intruzami. W kraju, gdzie piękno otaczającej przyrody kontrastuje z osiągnięciami współczesnej cywilizacji, niezwykle łatwo jest poczuć się winnym za cały rodzaj ludzki nadużywający swego prawa do panowania nad światem. A zatem z wielką potrzebą ukojenia naszych wciąż jednak chyba nieco roztargnionych tą nagłą zmianą życiową dusz, oraz z mocnym postanowieniem, że wycieczka musi się tym razem udać, wyruszyliśmy.
Droga z Brisbane do Cleveland jest określeniem niezbyt adekwatnym, gdyż ani przez moment nie czuliśmy się, jakbyśmy opuszczali Brisbane. W zasadzie do końca nie rozwialiśmy naszych wątpliwości co do tego, czy Cleveland jeszcze należy do Brisbane, czy jest to już osobne miasto w sensie podziału terytorialnego. Przez całą drogę mijaliśmy tereny zabudowane, a że australijska mentalność udzielała nam się, i, o zgrozo, podobała, coraz bardziej, nawet nie pokwapiliśmy się żeby to sprawdzić. Właśnie, ciekawe, kiedy w końcu zaczniemy bardziej doceniać ten beztroski sposób myślenia i nie nazywać go „zgrozą”. W Cleveland zaparkowaliśmy nasz samochód, wraz z jego czteroosobową zawartością (dwie dodatkowe zawartości to nasi przemili znajomi Polacy – Monika i Łukasz), na pierwszy tego dnia prom, którym przedostaliśmy się na Stradbroke Island. Po drodze, racząc się poranną kawą i widokiem oddalającego się lądu, próbowaliśmy się wprawić w nastrój dystansu, zapomnienia i niczym nie zmąconej beztroski. Prawie się udało, gdyby nie fakt, że jak tylko pożegnaliśmy wzrokiem ląd i wypatrywać zaczęliśmy magicznej wyspy, oczom naszym ukazał się szeroki ciemnozielony pas przytłoczony ogromną masą ciemnoszarych chmur. Z niektórych już pewnie padało…
Na pierwszy rzut oka wyspa wyglądała jak dzikie chaszcze z porozrzucanymi gdzieniegdzie, cośkolwiek zniszczonymi już, letniskowymi domkami (znając australijskie podejście do budowania domów, wystroju wnętrz, itp., można by nawet przypuszczać, że były to domy zamieszkałe na stałe), pozostawionymi w wielkim nieładzie po zakrapianej kilkudniowej imprezie. Pierwszy punkt widokowy – Amity Point, zupełnie nie zachwycający brakiem białej piaszczystej plaży, brudnym brzegiem i widokiem porzuconych w wodzie zardzewiałych wraków (Marek twierdzi, że to były całkiem zdatne kutry), wszystko w ciemnoszarej tonacji, którą doskonale znamy z deszczowych dni znad Morza Bałtyckiego, za zadanie miał przekształcić nasze wątpliwości związane z wyjątkowo nie australijską pogodą w totalne przygnębienie. Nie udało się. Walcząc z pechem, bo tylko tak można nazwać zapowiadającą się trzecią z rzędu wycieczkę po Queensland w strumykach deszczu, jako coraz bardziej doświadczeni fotografowie, i nie chodzi tu bynajmniej o ekspercką wiedzę i umiejętności wykorzystywania potencjału posiadanego sprzętu, ale raczej o zdolność obcowania z naturą przy pomocy obiektywu i ukazywania z pomocą różnych jej przejawów, w tym również i tych mniej słonecznych, uczuć i emocji iście ludzkich, zrazu zabraliśmy się do robienia naszych kolejnych kilkuset zdjęć. Pechowym, jeśli chodzi o warunki pogodowe, podróżnikom, gorąco polecamy robienie zdjęć na przekór niepogodzie – mroczne, deszczowe obrazy doskonale równoważą zwykle jednak nieco przesłodzoną dokumentację z podróży, a i wrażliwość ludzka pod wpływem emocji wyostrza się jakby bardziej na wszelkie szczegóły, dając możliwość odkrycia raz jeszcze pasji fotografowania.
Spacerując po brzegu, planowaliśmy dalsze kroki, a w przerwach zaklinaliśmy niepogodę. No i udało się – zanim dotarliśmy do kolejnego punktu Point Lookout, niebo rozchmurzyło się, byśmy mogli podziwiać lazurową toń oceanu i dziką pianę fal uderzających o skalisty urwisty brzeg, w całej ich krasie. Egzotyczna zielona roślinność, piaskowe kolory skał o wymyślnych kształtach, błękitne niebo i czysty turkus oceanu, w którym bystry obserwator dostrzec mógł z góry przepływające stadka rekinów, delfinów i płaszczek, aż prosiły, by chwycić za pędzel i uwiecznić ich rozkoszne kompozycje. Niestety, mieliśmy tylko aparat fotograficzny. Co do wymyślnych kompozycji, to zadziwiające jakie kształty potrafi wyrzeźbić Matka Natura – oczywiście nie zawsze udaje się je odczytać – nam tym razem dane było ujrzeć żółwia i krokodyla – są na załączonych zdjęciach.
Jakby uroków oceanu było jeszcze mało, na wysepce jakimś kolejnym cudem natury powstały dwa słodkowodne jeziorka – Brown Lake i Blue Lake – do jednego z nich można było dotrzeć samochodem, do drugiego jedynie 4WD, albo pieszo leśną ponad dwukilometrową trasą. My, oczywiście, wybraliśmy to drugie rozwiązanie, bo bardzo lubimy chodzić. Brown lake wyglądało jak zalana wodą duża część piaszczystej plaży. Od razu się zorientowaliśmy, że jest w tym jeziorku jakaś magia, magia która poraziła nas niezmąconą szumem fal, bezludną, osłoniętą lasem, połyskującą promykami przebijającego zza drzew słońca, ciszą. Idealne miejsce na poszukiwanie natchnienia do pracy twórczej, albo zwyczajnie na chwilowe zapomnienie.
Blue lake, faktycznie nieco niebieskie, nieco nas rozczarowało, głównie tym, że nie znaleźliśmy wokół żadnej plaży, a cały ekwipunek w postaci ręczników, sprzętu do nurkowania, prowiantu i deseczki do pływania dźwigaliśmy przez ponad 2 km.
Jako że słońce schodziło już coraz niżej, niezwłocznie postanowiliśmy więc powrócić nad ocean, by zażyć kąpieli w najprzyjemniejszym, późnopopołudniowym słońcu. Plaż wybór był przeogromny – wzdłuż wyspy ciągnie się ponad 30 kilometrowy pas plaż dostępny dla 4WD – z pewnością następnym razem go wypróbujemy. Na razie zadowoliliśmy się pierwszą lepszą napotkaną plażą, pośrodku której fale zrobiły sympatyczne jeziorko – to już trzecie.
Tu zostaliśmy do Zachodu Słońca, oddając się lekturze, zbierając muszelki, wyszukując na piasku małe, przeźroczyste krabiki, nurzając się w ciepłej toni jeziorka i wypatrując innych istot ludzkich w bezkresnym, piaszczystym pustkowiu. I na szczęście, jak zwykle na australijskich plażach, nie było ich zbyt wiele. Aż zastał nas zmrok... Przedtem jednak zdążyliśmy sfotografować piękny Zachód Słońca, który tutaj bardzo łatwo przeoczyć (Słońce zachodzi błyskawicznie, a co za tym idzie, zazwyczaj mało efektownie).
Do domu wracaliśmy z kapeluszem pełnym muszelek, stopami osypującymi się z piasku, i z poczuciem, że natura po raz kolejny okazała się dla nas tak życzliwa.