poniedziałek, 30 kwietnia 2007

Anetta w pracy

Większość terenów nieopodal miejsca, w którym mieszkamy, w dzielnicy St Lucia, należy do najlepszego w mieście i jednego z czołowych w kraju uniwersytetów. Tak, teraz, kiedy pracuję tu już ponad 2 miesiące, z dumą mogę wypowiadać się o University of Queensland - wszak to mój nowy pracodawca i trochę taki "drugi dom" (naukowcy wiedzą, o czym mówię).
Kampus uniwersytecki wygląda jak całkiem spore miasteczko i łatwo można tu zabłądzić. Osobiście wykorzystałam tę cechę i niedawno odbyłam tu moją pierwszą lekcję jazdy po lewej stronie jezdni. Choć trudno tu raczej uraczyć oko zabytkową architekturą, mnóstwo zieleni i miejsc do spotkań towarzyskich - tak formalnych, jak przewiewne tarasy i patia z kafejkami, jak i mniej formalnych, jak trawniki, parki i place, powoduje, że w powietrzu unosi się "duch nauki".
A to już budynek zajmowany przez Faculty of Business, Economics, and Law, do którego przynależy Business School, w której mam zaszczyt i przyjemność pracować.
W przeciwieństwie do wszystkiego co na zewnątrz, wewnętrzne pomieszczenia są raczej kameralne - zimą będzie to zaletą, gdyż z powodu gorącego klimatu w Australii nie znajduje w ogóle zastosowania centralne ogrzewanie :-).

niedziela, 29 kwietnia 2007

Leniwa niedziela - Manly i Redcliffe

Dzisiejsza niedziela upłynęła nieco bardziej leniwie, niż zwykle. Postanowiliśmy pozwiedzać najbliższe okolice Brisbane i udaliśmy się do dwóch sympatycznych miasteczek - Manly i Redcliffe.
To spokojne nadmorskie miejsca, gdzie warto udać się na lunch (mnóstwo knajpek i miejsc do grillowania) lub na jesienny romantyczny spacer.
Spokój tych miejsc, pełnych uroczych domków i zapach morza zachęca, by od zaraz tam zamieszkać - od Brisbane jest to tylko ok. 30-40 minut samochodem.
Choć plaż, które zastaliśmy nie da się porównać ani długością, szerokością, ani barwą piasku z tymi na Gold Coast, jest tu wiele innych interesujących rzeczy. Na przykład, olbrzymi port jachtowy, mnóstwo kamienistych punktów widokowych, no i oczywiście przedstawiciele australijskiej fauny, których zawsze chętnie fotografujemy. Czarno-biały ptak na jednym ze zdjęć to australijski Magpie - teraz grzeczny, ale we wrześniu potrafi być bardzo niebezpieczny dla ludzi - w obronie swego gniazda atakuje ludzkie głowy, gdzie popadnie.

Zupa z dyni

Wiele rzeczy w naszym życiu, również i menu, ulega zmianie. Oto jedna z potraw, która powoli staje się sztandarowym daniem w naszym domu - zupa z dyni. Dyń wybór jest tu przeogromny, przynajmniej teraz, jesienią.W połączeniu z mlekiem kokosowym i świeżo utartym imbirem smakuje wyśmienicie - na ciepło i na zimno! Jak mówią Australijczycy: yummy! A co najważniejsze, robi się tę smakowitość nadzwyczaj szybko - efekty na obrazku.

Aktualizacja:

Ponieważ zauważyliśmy, że wiele osób wchodzi na ten wpis poszukując przepisu, oto szczegóły jak przygotować zupkę.

  1. Weź 1 - 2 ziemniaki, połówkę średniej dyni,
  2. obierz i pokrój je w kostkę,
  3. utrzyj świeży imbir, kawałek wielkości dużego paznokcia,
  4. zagotuj pół garnka wody z jedną kostką rosołową,
  5. wrzuć do garnka ziemniaki, dynię i imbir,
  6. gotuj aż zmiękną,
  7. wlej wszystko do blendera i utrzyj na krem,
  8. wlej krem do garnka, dodaj puszkę mleka kokosowego i nieco podgrzej.

Gotowe! Smacznego!

piątek, 27 kwietnia 2007

San Francisco

Przez kilka dni tylko Anetka była w Australii. Ja w tym czasie byłem na spotkaniu w Palo Alto, niedaleko San Francisco. Wróciłem do domu zakatarzony, podobnie jak moi koledzy. Na szczęście już wyzdrowiałem. W samym San Francisco pogoda była przepiękna, poza sprawami zawodowymi udało mi się całkiem dużo pozwiedzać. W ciągu kilkugodzinnej wycieczki obejrzałem chyba wszystkie najważniejsze turystycznie miejsca, a nawet udało mi się spotkać znajomych!

W Australii ludzie są o niebo bardziej uprzejmi niż w USA, to pierwsza reakcja - moja i moich kolegów - po kilku dniach pobytu w Ameryce Pn.

Być może po prostu byliśmy w złych okolicach...

niedziela, 22 kwietnia 2007

North Stradbroke Island

W trakcie ponad trzymiesięcznego pobytu na największej wyspie świata, w pięknym, zielonym, ale nie pozbawionym atrybutów wielkiego miasta Brisbane, zrodziła się w nas potrzeba opuszczenia tej wielkiej, jak ją niektórzy nazywają, prowincji, i udania się w miejsce bardziej zaciszne, bezludne, gdzie czuć się będziemy gośćmi natury, nie zaś jej intruzami. W kraju, gdzie piękno otaczającej przyrody kontrastuje z osiągnięciami współczesnej cywilizacji, niezwykle łatwo jest poczuć się winnym za cały rodzaj ludzki nadużywający swego prawa do panowania nad światem. A zatem z wielką potrzebą ukojenia naszych wciąż jednak chyba nieco roztargnionych tą nagłą zmianą życiową dusz, oraz z mocnym postanowieniem, że wycieczka musi się tym razem udać, wyruszyliśmy.

Droga z Brisbane do Cleveland jest określeniem niezbyt adekwatnym, gdyż ani przez moment nie czuliśmy się, jakbyśmy opuszczali Brisbane. W zasadzie do końca nie rozwialiśmy naszych wątpliwości co do tego, czy Cleveland jeszcze należy do Brisbane, czy jest to już osobne miasto w sensie podziału terytorialnego. Przez całą drogę mijaliśmy tereny zabudowane, a że australijska mentalność udzielała nam się, i, o zgrozo, podobała, coraz bardziej, nawet nie pokwapiliśmy się żeby to sprawdzić. Właśnie, ciekawe, kiedy w końcu zaczniemy bardziej doceniać ten beztroski sposób myślenia i nie nazywać go „zgrozą”. W Cleveland zaparkowaliśmy nasz samochód, wraz z jego czteroosobową zawartością (dwie dodatkowe zawartości to nasi przemili znajomi Polacy – Monika i Łukasz), na pierwszy tego dnia prom, którym przedostaliśmy się na Stradbroke Island. Po drodze, racząc się poranną kawą i widokiem oddalającego się lądu, próbowaliśmy się wprawić w nastrój dystansu, zapomnienia i niczym nie zmąconej beztroski. Prawie się udało, gdyby nie fakt, że jak tylko pożegnaliśmy wzrokiem ląd i wypatrywać zaczęliśmy magicznej wyspy, oczom naszym ukazał się szeroki ciemnozielony pas przytłoczony ogromną masą ciemnoszarych chmur. Z niektórych już pewnie padało…

Na pierwszy rzut oka wyspa wyglądała jak dzikie chaszcze z porozrzucanymi gdzieniegdzie, cośkolwiek zniszczonymi już, letniskowymi domkami (znając australijskie podejście do budowania domów, wystroju wnętrz, itp., można by nawet przypuszczać, że były to domy zamieszkałe na stałe), pozostawionymi w wielkim nieładzie po zakrapianej kilkudniowej imprezie. Pierwszy punkt widokowy – Amity Point, zupełnie nie zachwycający brakiem białej piaszczystej plaży, brudnym brzegiem i widokiem porzuconych w wodzie zardzewiałych wraków (Marek twierdzi, że to były całkiem zdatne kutry), wszystko w ciemnoszarej tonacji, którą doskonale znamy z deszczowych dni znad Morza Bałtyckiego, za zadanie miał przekształcić nasze wątpliwości związane z wyjątkowo nie australijską pogodą w totalne przygnębienie. Nie udało się. Walcząc z pechem, bo tylko tak można nazwać zapowiadającą się trzecią z rzędu wycieczkę po Queensland w strumykach deszczu, jako coraz bardziej doświadczeni fotografowie, i nie chodzi tu bynajmniej o ekspercką wiedzę i umiejętności wykorzystywania potencjału posiadanego sprzętu, ale raczej o zdolność obcowania z naturą przy pomocy obiektywu i ukazywania z pomocą różnych jej przejawów, w tym również i tych mniej słonecznych, uczuć i emocji iście ludzkich, zrazu zabraliśmy się do robienia naszych kolejnych kilkuset zdjęć. Pechowym, jeśli chodzi o warunki pogodowe, podróżnikom, gorąco polecamy robienie zdjęć na przekór niepogodzie – mroczne, deszczowe obrazy doskonale równoważą zwykle jednak nieco przesłodzoną dokumentację z podróży, a i wrażliwość ludzka pod wpływem emocji wyostrza się jakby bardziej na wszelkie szczegóły, dając możliwość odkrycia raz jeszcze pasji fotografowania.

Spacerując po brzegu, planowaliśmy dalsze kroki, a w przerwach zaklinaliśmy niepogodę. No i udało się – zanim dotarliśmy do kolejnego punktu Point Lookout, niebo rozchmurzyło się, byśmy mogli podziwiać lazurową toń oceanu i dziką pianę fal uderzających o skalisty urwisty brzeg, w całej ich krasie. Egzotyczna zielona roślinność, piaskowe kolory skał o wymyślnych kształtach, błękitne niebo i czysty turkus oceanu, w którym bystry obserwator dostrzec mógł z góry przepływające stadka rekinów, delfinów i płaszczek, aż prosiły, by chwycić za pędzel i uwiecznić ich rozkoszne kompozycje. Niestety, mieliśmy tylko aparat fotograficzny. Co do wymyślnych kompozycji, to zadziwiające jakie kształty potrafi wyrzeźbić Matka Natura – oczywiście nie zawsze udaje się je odczytać – nam tym razem dane było ujrzeć żółwia i krokodyla – są na załączonych zdjęciach.

Jakby uroków oceanu było jeszcze mało, na wysepce jakimś kolejnym cudem natury powstały dwa słodkowodne jeziorka – Brown Lake i Blue Lake – do jednego z nich można było dotrzeć samochodem, do drugiego jedynie 4WD, albo pieszo leśną ponad dwukilometrową trasą. My, oczywiście, wybraliśmy to drugie rozwiązanie, bo bardzo lubimy chodzić. Brown lake wyglądało jak zalana wodą duża część piaszczystej plaży. Od razu się zorientowaliśmy, że jest w tym jeziorku jakaś magia, magia która poraziła nas niezmąconą szumem fal, bezludną, osłoniętą lasem, połyskującą promykami przebijającego zza drzew słońca, ciszą. Idealne miejsce na poszukiwanie natchnienia do pracy twórczej, albo zwyczajnie na chwilowe zapomnienie.

Blue lake, faktycznie nieco niebieskie, nieco nas rozczarowało, głównie tym, że nie znaleźliśmy wokół żadnej plaży, a cały ekwipunek w postaci ręczników, sprzętu do nurkowania, prowiantu i deseczki do pływania dźwigaliśmy przez ponad 2 km.

Jako że słońce schodziło już coraz niżej, niezwłocznie postanowiliśmy więc powrócić nad ocean, by zażyć kąpieli w najprzyjemniejszym, późnopopołudniowym słońcu. Plaż wybór był przeogromny – wzdłuż wyspy ciągnie się ponad 30 kilometrowy pas plaż dostępny dla 4WD – z pewnością następnym razem go wypróbujemy. Na razie zadowoliliśmy się pierwszą lepszą napotkaną plażą, pośrodku której fale zrobiły sympatyczne jeziorko – to już trzecie.

Tu zostaliśmy do Zachodu Słońca, oddając się lekturze, zbierając muszelki, wyszukując na piasku małe, przeźroczyste krabiki, nurzając się w ciepłej toni jeziorka i wypatrując innych istot ludzkich w bezkresnym, piaszczystym pustkowiu. I na szczęście, jak zwykle na australijskich plażach, nie było ich zbyt wiele. Aż zastał nas zmrok... Przedtem jednak zdążyliśmy sfotografować piękny Zachód Słońca, który tutaj bardzo łatwo przeoczyć (Słońce zachodzi błyskawicznie, a co za tym idzie, zazwyczaj mało efektownie).

Do domu wracaliśmy z kapeluszem pełnym muszelek, stopami osypującymi się z piasku, i z poczuciem, że natura po raz kolejny okazała się dla nas tak życzliwa.

Witamy

Kochani! Wybaczcie, że zwlekaliśmy z blogiem tak długo. Stały kontakt z Wami i wrzucanie zdjęć do picasy (polecamy link Zdjecia z Australii) trochę nas rozleniwiło, poza tym blog, choćby miał polegać na prostym relacjonowaniu wydarzeń, jest jednak jakąś formą pisarstwa i jak każda inna forma pisarstwa, wymaga pewnej dojrzałości myśli, dystansu, kontroli nad emocjami, no i przede wszystkim czasu. I choć wciąż nie jesteśmy pewni, czy spełniamy już choćby jeden tych warunków, postanowiliśmy w końcu „ruszyć z kopyta”. Zaczynamy od relacji z ostatniej wycieczki, ale dla kompletności naszej opowieści będziemy w przyszłości zamieszczać również wrażenia z miejsc, w których już do tej pory byliśmy – albo kiedy będziemy odwiedzać je ponownie, albo kiedy zdarzy nam się spędzić weekend w domu, o ile się zdarzy.