sobota, 26 stycznia 2008

Piwo, karaluchy, fajerwerki...

Australia Day to narodowe święto obchodzone co roku 26 stycznia. Bardzo lubimy to święto, gdyż jest ono dniem wolnym od pracy, a jeśli wypada w sobotę, tak jak to było w tym roku, wolny jest najbliższy poniedziałek. Tak więc nasz pierwszy w tym roku dłuuugi weekend zaczęliśmy od obchodów Australia Day i postanowiliśmy to zrobić jak najbardziej po australijsku. W samo południe udaliśmy się na słynny wyścig karaluchów organizowany, jak co roku, w Story Bridge Hotel. "Cockroaches", czyli karaluchy, to ponoć przydomek ludzi z Sydney. My w Queensland nosimy miano "cane toads", czyli ropuch, które czasami nawiedzają okolice i strasznie trudno je wyplenić. Niezależnie od tego, Queensland też się może poszczycić całkiem pokaźnych rozmiarów karaluchami, o czym można się było przekonać właśnie w ową pamiętną sobotę.
Wyścigi odbywały się w dość kameralnej atmosferze w hotelowym ogrodzie. Wstęp za złotą monetę przekazywaną na cele dobroczynne, karalucha można było nabyć i wystawić do wyścigu już za 5 dolarów australijskich. Główna arena niewielkich rozmiarów wyglądała jak bokserski ring otoczony stłoczoną publicznością, a prowadzący imprezę krzyczał niemiłosiernie do mikrofonu, wzniecając co chwila salwy braw, okrzyków, a raz nawet inicjując zbiorowe wykonanie australijskiego hymnu. Cóż, w zeszłym roku słyszeliśmy hymn podczas fajerwerków, odśpiewany dumnie przez tłum zgromadzony na South Bank, co mnie przyprawiło nawet o łzy wzruszenia. W tym roku hymn zagrzewał do walki biedne karaluchy, a w zasadzie bardziej ich właścicieli.
Owej pamiętnej soboty odbyło się około dwudziestu wyścigów karaluchów, średnio co 15-20 minut każdy. Każdy wyścig zaczynał się od ceremonii wniesienia słoja z karaluchami na środek ringu, czemu towarzyszyły dźwięki orkiestry i mała parada w szkockim stylu.Najbardziej emocjonującym momentem było oczywiście wypuszczenie karaluchów na podłogę, po czym robił się zwykle mały zamęt, gdyż stworzenia w błyskawicznym tempie rozbiegały się w kierunku publiczności. Wygrywał ten karaluch, który jako pierwszy przekroczył granicę naznaczonego na specjalnym płótnie kręgu. Trudno było jednak dostrzec jakiekolwiek oznaczenia na samych owadach lub zidentyfikować zwycięzcę, podejrzewamy więc, że wyniki wyścigów były mocno sfingowane. Tym bardziej, że panowie-pomocnicy zajmowali się nie wypatrywaniem zwycięzcy, ale głównie łapaniem karaluchów z powrotem do kosza, by zapobiec zbytniemu przenikaniu ich w sektor z publicznością. Zwycięzcy każdego wyścigu otrzymali trofea i nagrody od sponsorów, którymi przeważnie były australijskie browary. Ową pamiętną sobotę zakończyliśmy wieczorem na South Bank, gdzie wraz ze zgromadzonym tłumem podziwialiśmy pokaz fajerwerków.
Pamiętną ta sobota była dla nas z dwóch względów. Po pierwsze, po raz kolejny przekonaliśmy się, że Australijczycy nie wstydzą się swojego patriotyzmu i gotowi są go demonstrować na różne sposoby, z których zdecydowana większość łączy się z humorem, dobrą zabawą, optymistycznym patrzeniem w przyszłość i ogólnie pojętą beztroską. Dla porównania, w porannej audycji polskiego radia tego dnia, o ironio losu, mieliśmy za to okazję wysłuchać kolejnych wspomnień i pieśni żołnierskich z II wojny światowej. Po drugie zaś, i to się tyczy w zasadzie głównie mnie, od owej pamiętnej soboty jedna z niewielu moich życiowych fobii - karaluchy - po prostu przestała istnieć. Najlepszą terapią na stres jest spotkać się z jego obiektem oko w oko i zminimalizować go w wyobraźni poprzez uczynienie z obiektu dobrej zabawy. Nie jestem pewna jak długo ta terapia będzie działać, ale w razie czego w Australii mam gwarancję, że zawsze przynajmniej raz do roku mogę ją powtórzyć :-).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz