Australia kojarzy się z kangurami, koalami, Uluru, operą w Sydney, aborygenami i surferami. Od czasu naszego przyjazdu mieliśmy już okazję karmić i głaskać kangury, przytulać koale, poczuć ogrom Uluru, usiąść na schodach przed operą (choć tego zadania jeszcze nie wykonała Anetka). Rzadko niestety mamy okazję spotkać lub porozmawiać z Aborygenami, a jeszcze nigdy nie mieliśmy okazji poznać prawdziwych australijskich surferów.
Aborygenów zostawiając na później, w ten weekend postanowiliśmy zająć się surferami.
Zamiast szukać okazji do poznania surferów - a nie jest to takie proste, bo większość z nich spędza czas unosząc się na wodzie z dala od brzegu - postanowiliśmy, że jedno z nas nim zostanie. Padło oczywiście na tego z jaśniejszymi włosami, bo blond włosy do ramion to jeden z najważniejszych atrybutów prawdziwego surfera.
Dobrze się złożyło, że mój kolega z pracy, Ingo, który przyjechał do Brisbane na kilka tygodni, również postanowił nauczyć się pływać na desce. Któregoś dnia usiedliśmy przy przeglądarce internetowej i szybko znaleźliśmy szkołę surfingu. Po zapoznaniu się z ofertą zostaliśmy olśnieni po raz pierwszy (olśnienie nr 1): po pierwszej lekcji nie należy spodziewać się zbyt wiele, ale szkoła gwarantuje nam, że zdołamy utrzymać się na desce (i jeżeli nie stanie się to w przewidzianym czasie, to lekcja będzie dla niedorajdów trwała tak długo, aż wreszcie utrzymają równowagę). Przyjęliśmy tym samym do wiadomości, że nie zostaniemy surferami w pierwszy weekend.
W sobotę rano stawiliśmy się w Burleigh Heads, przy samochodzie szkoły surfingu, w składzie: Ingo (uczeń nr 1), Marek (uczeń nr 2), Anetta (kibic, wsparcie napojami, fotoreporter).
Na początek zostalimy wyposażeni w odpowiedni ubiór, koszulki zapobiegające otarciom, tzw. rash vests, czy też po tutejszemu rashies. Ja na szczęście miałem swoją, bo te szkolne były już nieco, hmm..., przetarte. Tu naszło nas kolejne olśnienie (olśnienie nr 2): z tej lekcji wrócimy w stanie gorszym, niż na nią dotarliśmy. Poczekaliśmy jeszcze 15 min. na Steve'a, jednego z uczniów na naszym kursie, który postanowił szukać nas na innym końcu plaży (nie wszyscy Australijczycy są bystrzy), i w końcu dostaliśmy nasze deski.
Deski do nauki surfingu nieco różnią się od tych zwykłych. Tradycyjne deski są twarde (jak to deski), nasze zostały pokryte specjalną miękką pianką, tak abyśmy specjalnie nie poobijali się w trakcie nauki (tu nastąpiło powtórne olśnienie nr 2). W oficjalnym języku surferów nazywają się one softboardami, nieoficjalny nie nadaje się do przytoczenia tutaj.
Kiedy zanieśliśmy deski na plażę, odbyliśmy kilkunastominutowe szkolenie teoretyczne (czym różnią się prądy od wirów, jak sobie z nimi radzić, czym się różni pozycja normalna od pozycji "na Goofiego"), po którym nastąpiła część praktyczna na piasku. Składała się ona głównie z nieustannego ćwiczenia wskakiwania na deskę i przybierania pozycji stojącej. Na zdjęciu poniżej widać to ćwiczenie w różnych fazach (poza najważniejszą).
Kiedy już upewniliśmy się, że wiemy gdzie znajduje się środek ciężkości deski, wyćwiczyliśmy wstawanie i zgrzaliśmy się niemiłosiernie, nasz nauczyciel, wraz ze swoim pomocnikiem, pozwolili nam wejść do wody. Przedtem powiedzieli tylko jedno. "A teraz zapomnijcie o wszystkim o czym mówiliśmy i surfujcie!" Super.
Przez kolejne półtorej godziny starałem się, podobnie jak inni, rozpędzić deskę na falach, a następnie - na tak rozpędzonej desce - podnieść się, wstać, utrzymać równowagę i dopłynąć do brzegu. Efekty wielokrotnych prób, moich oraz Ingo, widać na poniższych zdjęciach.
Tu przednia noga nie została wysunięta wystarczająco daleko.
Tu Ingo prezentuje jeden z najbardziej udanych manewrów.
Tu Ingo stanął zbyt blisko tyłu deski.
Trudno powiedzieć co stało się poniżej, ale musiało boleć. :-)
Gdzie jest moja deska? Nie ma obawy, elastyczna linka, którą przytwierdzona jest do mojej nogi, zaraz spowoduje, że deska wróci do mnie szybciej niż się tego spodziewam (i to ostatnie tego dnia, olśnienie nr 3).
Wygląda nieżle, chyba jeden z bardziej udanych manewrów.
Tu widać lekkie zmęczenie, pozycja "na goryla" (nie myląc z całkiem poprawną pozycją "na Goofiego"). Z tyłu głowa instruktora, który nie wiedział że takim jak ja trzeba schodzić z drogi.
Po półtorej godziny w morzu byliśmy tak zmęczeni, że musieliśmy wspomagać się w noszeniu desek.
Choć do pamiątkowej fotki przybraliśmy bardzo zrelaksowane pozy :-)
Podsumowując, pierwsze zajęcia z surfingu były bardzo męczące, ale dały nam niesamowitą satysfakcję. Oto udało się nieco poczuć czym jest surfing, przetrzeć kilka części ciała (deska, człowiek, a pomiędzy nimi woda i piasek robią swoje), poobijać kilka kości, doprowadzić do ciężkich zakwasów kilka mięśni, spalić nieco karki i łydki. Co jednak najważniejsze, obiecaliśmy sobie, że to nie ostatnie nasze próby surfingu. I w tym wsparła nas także Anetka. W końcu po ponad roku w Australii, najwyższy czas, żeby ktoś z nas został surferem.
Korzystając z okazji, uczeń nr 1 oraz uczeń nr 2 dziękują fotoreporterowi za cierpliwość, upór i szczegółowe dokumentowanie naszych postępów (a może ich braku).