piątek, 21 marca 2008

Robinson i Piętaszek lądują na Hook Island

Rześki poranek w Shute Harbour. Jako pierwszą zwiedzamy pobliską stację benzynową. Butla z gazem staje się coraz bardziej niezbędna, gdyż większość naszego prowiantu trzeba zalać wrzątkiem. Nie ma. Spacerujemy więc wzdłuż portu, gdzie dostrzegamy małą łódkę, a na niej przewoźnika i dwóch pasażerów. "To pewnie Barry" - zgadujemy. Barry i jego rodzinna spółka to była jedna z ofert transferów między wyspami, na którą się nie skusiliśmy, bo jak tu się skusić, kiedy ktoś co drugie zdanie podkreśla, że trzeba jak najszybciej dokonać płatności? Ponadto, w Internecie turyści narzekali mocno na Barry'ego, że nie stawia się o umówionej porze lub w ogóle się nie stawia, kiedy fale wysokie. I co tu się dziwić... taką łódką? Ze współczuciem odprowadziliśmy wzrokiem pasażerów łódki i zaczęliśmy wypatrywać przy brzegu naszego Scampera.
W międzyczasie Marek wypatrzył KTM-a, którego zdjęcie dedykujemy Tomkowi :-).
Oto i nasz Scamper...hmmm... duży to on nie jest..., ale dosyć głęboki i blacha wygląda na solidną. No i postanowiliśmy dać mu szansę.
Jak zobaczyliśmy ilość ludków, które miały za pół godziny wejść na pokład, a także ilość przeróżnych bagaży, pakunków, kanistrów z wodą, kajaków, wioseł, garnków, patelni, krzesełek, namiotów, gitar i czego tam jeszcze nie było..., zrozumieliśmy, że podróż na wyspy będzie niesamowitą przygodą i zaczęliśmy liczyć nasze klamoty, żeby w jej trakcie mieć baczenie, czy aby żaden nie opuszcza pokładu przedwcześnie. W końcu na wyspach rozegrać się miała walka o życie, więc każda zabrana rzecz była niezbędna, a na bezludnej wyspie - na wagę złota. Byli też i tacy, którzy na pole biwakowe postanowili zabrać walizki na kółkach - ciekawe jak je będą turlać po piasku?
Scamper oferował relatywnie tanie transfery, do tego dawał gratis kostiumy przeciwparzydełkowe, sprzęt do snorkowania, zapas wody na kilka dni, a także kto co chciał z kuchennej infrastruktury, a co najważniejsze mieli na sprzedaż małe butle z gazem, dokładnie takie, które pasowały do naszych narzędzi przetrwania. I za to lubimy Scampera i jego ekipę. W przeciwieństwie do Barry'ego, ekipa Scampera była bardzo zakręcona całym zamieszaniem przed łódką i gdyby nie uczciwość pasażerów, zapomnieliby pewnie zainkasować płatność od niektórych z nich.

Kiedy sześć kajaków i tona bagaży zajęły cały dach, siedzenia i dno w środku łódki, okazało się, że między to wszystko ma się jeszcze zmieścić pokaźna grupa biwakowiczów. Jakoś się zmieściła. Było ciasno, ale w obliczu szalejących tego dnia fal było to zaletą (czytaj: Barry ze swoim wyrobem łódkopodobnym nie miałby szans). Najlepiej mieli Ci w głębi łódki - czyli my - jako jedyni uszli prawie sucho. Niestety, przez pierwszą część podróży widoki mogliśmy sobie pooglądać przez tylne, nazwijmy to, okno.
Kiedy przestaliśmy już skakać po grzbietach fal, które zalewały całe wnętrze łódki wodą, a łódka po kilku przystankach zrobiła się prawie pusta, przyszedł czas na zdjęcia wysp, które mijaliśmy i można się było nawet nieco pobujać.
No i stało się. Rozbitkowie wylądowali na pierwszej wyspie - Hook Island. Bezludna ona wprawdzie nie była, ale ludków za wiela tys nie było, a to co było ,pochowało się gdzieś po kątach, więc Robinson i Piętaszek mogli zacząć nowy rozdział swego cywilizowanego dotąd życia z dala od wszystkiego co ludzkie.
Piętaszek od razu poszedł uwieczniać uroczą plażę z palemkami i widokiem na największą z około 90-ciu wysepek - Whitsunday Island. Wszystkie wysepki wyglądały jak wyłaniające się z wody stożkowe góry, były one bowiem niegdyś częścią pasma Wielkich Gór Wododziałowych, zalanych przez topniejące lodowce. Pytanie, skąd Piętaszek miał aparat na prawie bezludnej wyspie, w dodatku cyfrowy... Ano po prostu wziął go z domu. Robinson, idąc za rozsądkiem i korzystając z braku deszczu, który nad wyspami pada dość często, czasami wręcz co chwila, na szczęście tylko przez chwilę, zabrał się za przygotowywanie nocnego schronienia dla siebie i współtowarzysza. Schronienie, jak zażyczył sobie Piętaszek, miało stanąć pod jedną z palm i mieć otwór wylotowy z widokiem na wodę i palmy. I tak też się stało.
Pierwszy na spotkanie łowców przygód wyszedł Jaszczur-Paszczur, jak się potem okazało gospodarz wyspy.
Gospodarz zaprosił gości w progi opuszczonego starego domu, niegyś resortu, dziś schronienia dla tych, którzy mają lepsze pomysły na wydanie 300-400 dolarów za noc w jednym z dostępnych na innych wyspach luksusowych ośrodków, i którzy przybyli tu pobyć sam na sam z naturą, nie zaś z tłumem eleganckich ludzików z walizkami na kółkach. A było takich na wyspie Hooka jeden namiot i pokoi w małych chatkach ze trzy, a Piętaszek z Robinsonem zrazu poczuli się jak część tej wielkiej rodziny, w której trudno było odróżnić, kto tu jest stałym, a kto tylko tymczasowym rozbitkiem.
Zwęszywszy dochodzące z kuchni polowej zapachy, Piętaszek zaczął skutecznie przekonywać Robinsona, że ilość prowiantu na cały pobyt jest zdecydowanie za mała i warto skorzystać z okazji i posilić się jadłem serwowanym przez Jaszczura-Paszczura. Robinson, który słynie z obżarstwa, za co w zasadzie powinien otrzymać pseudonim Pasibrzuch, nie dał się długo namawiać. Ryba z frytkami zniknęła w otchłaniach pustych żołądków błyskawicznie. I nawet spacer po lesie do równie starego jak resort podwodnego obserwatorium rafy koralowej nie zmienił wyglądu Pasibrzucha, tfu, Robinsona, który wyglądał prawie jak rosnący przy drodze stary baobab.
Obserwatorium było wspaniałym pomysłem dla wszystkich Piętaszków co nie nurkują, przy czym kluczowym dla tego stwierdzenia jest słowo "było". Tak, tak, to miejsce porośnięte historią, momentami do tego stopnia, że nie widać korala i ryb, ale dla ludzi z wyobraźnią to nie problem, a tylko tacy na wyspie się liczą.
Po tej wędrówce żołądek Robinsona zapragnął czegoś na deser, a że deser na wyspie musi być naturalny, Piętaszek powędrował po składniki na jedną z palm. Nie ma to jak słodkie mleko i świeży miąższ z kokosa prosto z palmy.
Po tej uczcie przybysze przywdziali swe niezwykle wdzięczne kostiumy wielokrotnego użytku (dodajmy jeszcze: co użytek, to inny człowiek) i podążyli ku wodzie, by zajrzeć w jej otchłanie. Piętaszek odbył tu swoją pierwszą lekcję snorkowania. Niestety, z powodu odpływu lekcja była bardzo krótka. Robinson siedział w wodzie strasznie długo, a pobyt swój dokładnie udokumentował - zdjęcia będą w piątek. Pytanie, skąd Robinson miał aparat na prawie bezludnej wyspie, w dodatku wodoodporny? Ano po prostu kupił go dzień wcześniej w supermarkecie w Airlie Beach.
[Odebrałam dziś zapowiadane zdjęcia, które Robinson wykonał jednorazowym aparatem marki Kodak. Z kilkunastu sztuk udało mi się wybrać trzy, na których coś widać :-). Robinsonie, gdzie są ryby, o których opowiadałeś Piętaszkowi cały wieczór??? Pewnie wystraszyły się Twojej niegolonej od trzech dni brody i w ostatniej chwili uciekły sprzed obiektywu... :-)]
Popołudnie upłynęło na gotowaniu makaronu błyskawicznego (Robinson jest w tym naprawdę dobry), brataniu się z tubylcami (Piętaszek snuł opowieści jak to jest na wielkim lądzie) i patrzeniu w dal. Aż zapadł zmierzch i obydwaj przybysze, spryskawszy się uprzednio sprayem na australijskie insekty, poszli spać.Aha, przed zaśnięciem odbyło się jeszcze długie poszukiwanie pasty do zębów, które ostatecznie tego wieczoru nie zostały umyte :-).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz