Trzeciego dnia rano Piętaszek tuż po świcie biegał po plaży, obserwując zbliżające się i oddalające zjawiska natury. Jedno z nich, trzeba przyznać, najdziwniejsze, w czerwonym czymś co do złudzenia przypominało gacie Robinsona, przemknęło między palmami i zniknęło, jak wszystko w przyrodzie, w leśnym gąszczu.
Zbierało się na porządną burzę, ale burzy nie było, ku radości rozbitków, którzy mogli bez pośpiechu złożyć swój niezawodny nieprzemakalny domek. I już za chwilę, żegnani przez tubylców, odprowadzali wzrokiem wyspę Hooka.
Za około godzinę łowcy przygód dobijali do brzegów wyspy Whitsunday, a dokładniej jej wschodniego wybrzeża, które rozsławione zostało w świecie jako jedna z najpiękniejszych plaż - Whitehaven Beach. Robinson, wysiadając z łódki, ogarnął wzrokiem ciągnący się w nieskończoność pas piachu i westchnął ciężko: "No tak, serenity..." Na 8-kilometrowej plaży dało się bowiem zauważyć całkiem sporo ludków, czego Robinson z Piętaszkiem się nie spodziewali i czego za wszelką cenę chcieli uniknąć. W końcu przecież mieli ostatecznie wylądować na bezludnej wyspie... Dodatkowym rozczarowaniem był fakt, że osławiony wszędzie biały jak śnieg i miałki jak mąka piach, nazywany "pure silica" (czysty kwarc), wcale nie był taki biały. Robinson stwierdził, że taki sam piasek jest w Dźwirzynie, na co Piętaszek, któremu zrobiło się smutno, że tyle fatygi kosztował ich przyjazd do czegoś, czego w Polsce mieli pod dostatkiem, zdjął okulary słoneczne... I stał się cud. Piasek zaczął świecić bezlitośnie bielą po oczach Piętaszka, który w zachwycie ściągał okulary z nosa Robinsona. Oczywiście okazało się, że owszem, Whitehaven Beach wyglądała tak jak plaża w Dźwirzynie, ale widziana zza okularów. Bez okularów długo się nie dało patrzeć na porażającą biel, no chyba że akurat nadszedł cień. Dodatkowo, wylegujący się na plaży znajomi z łódki uspokoili Robinsona, że za jakieś pół godziny zrobi się tutaj pusto. Uradowani przybysze pospiesznie zaczęli więc zestawiać swój domek, by jak najszybciej wyruszyć na długi spacer.
W trakcie spaceru przybyszów czekały kolejne przygody. Najpierw goniła ich nadciągająca z prędkością samochodu ciemna deszczowa chmura. Robinson i Piętaszek byli jednak przygotowani na wszystko i zaraz sięgnęli po swoje deszczowe płaszcze. Zdziwiona chmura rzuciła tylko kilka kropli i poszła sobie dalej. Potem na drodze stanął wielki jaszczur, który okazał się całkiem sympatyczny i skłonny do wspólnego pozowania do zdjęć.Ponieważ był odpływ, na końcu plaży uciekająca woda utworzyła małą lagunę. Piętaszek wypatrzył w płyciznach kilka płaszczek i jedno pływające jaskrawozielone cudo, wielkości małego rekinka, przypominające jednak kształtem smoka - do dziś niewiadomo, co to był za stworek. Spacer po rozległej lagunie nie był zbyt bezpieczny, gdyż dno tworzyły ruchome piaski i nieszczęśliwe stapnięcie nogą w zapadający się piasek mogło się skończyć niewesoło.
W takich okolicznościach przyrody Robinson i Piętaszek spędzili pierwszy dzień Świąt Wielkiej Nocy, przemierzając kolejne kilometry białej drogi i czytając życzenia Wielkanocne wypisane na piasku w różnych językach, a blask piasku sprawił, że nawet zmierzch wyglądał jakoś dziwnie i zapadał nadzwyczaj wolno.
żal
OdpowiedzUsuń