Pierwszą czynnością, jakiej w cywilizowanym świecie Robinson i Piętaszek nie zwykli byli robić i do której zabrali się zaraz po przebudzeniu drugiego dnia (pamiętać trzeba, że na wyspie czasu nie mierzy się dniami tygodnia), było wielkie leniuchowanie. Zaczęło się ono od śniadania, żeby nie było, leniwego. Kęsy grubych tostów z masłem powoli i leniwie kąsane przez przybyszy, ociekające tłuszczykiem i jajkiem kawałki chrupiącego smażonego boczku spływające leniwie do pustych żołądków, poranna kawa leniwie mącona łyżeczką dla uzyskania pożądanego koloru... Potem pośniadaniowa drzemka na pobliskim leżaku i leniwy skok do basenu - jedynego zbiornika wodnego, do którego bez obaw można było wejść bez antyparzydełkowej ochrony.
Razem z Piętaszkiem i Robinsonem leniuchowała i przyroda. Leniwy patyczak na poręczy w drodze na Matilda Bay, mały ptaszek leniwie spoglądający z brzegu obserwatorium. Jedynie jeden z tymczasowych rozbitków o imieniu Dylan leniwy być nie chciał, ale mu wolno było, bo młody jeszcze, a młodość ma swoje prawa. Dylan, co Stevem Irwinem - łowcą krokodyli chciał zostać, ćwiczył na płaszczkach w pobliskim strumieniu. Pośród mangrowych korzeni balansował na krawędzi wody, wypatrując tych niebezpiecznych stworzeń.
Po południu Robinson po raz kolejny wyłamał się z wielkiego leniuchowania i... postanowił zmienić miejsce snorkowania. A to się wysilił... Zostawiając więc Piętaszka w promieniach popołudniowego słońca, Robinson udał się do Coral Gardens przy Whitsunday Island, nieopodal naszej zatoczki, by odkrywać kolejne pokłady rafy. Oto, co udało mu się zobaczyć i sfotografować.
Piętaszek w ten czas postanowił leniwie pobuszować w lesie, ale daleko nie zaszedł, gdyż wyspa Hooka nie lubi obcych przybyszów i wszelkie piesze szlaki ucina plątaniną lian i wiszących korzeni bardzo szybko. Tak naprawdę było to na rękę Piętaszkowi, gdyż śliczna plaża i basenowy leżaczek, sto razy wygodniejszy od namiotowego posłania, kusiły niemiłosiernie. I skutecznie.
I tak to leniwie upływał czas dnia drugiego, a przyznać trzeba, że lenistwo to było dla Robinsona i Piętaszka nader przyjemne, jak nigdy. I, jak postanowili rozbitkowie, nic specjalnego tego dnia dziać się nie mogło, no, może poza specjalną kolacją dla wszystkich rozbitków, zgotowaną przez tubylców, jakiej dawno nie było i długo nie będzie. Nadziewane ostrygi prosto z oceanu, steki wyśmienite szefa kuchni, sałatki o nieznanych składnikach, do tego wino i kokosowe drinki... W trakcie tej wyśmienitej uczty wszyscy rozbitkowie zdali się jakby zapomnieć, że są rozbitkami i że w zasadzie to wypadałoby tak o chlebie i wodzie, no a już przynajmniej na chińskich błyskawicznych zupkach nieco poegzystować.
W trakcie biesiady rozbitkowie poznali nieco historię wyspy i Wilderness Hook Island Resort, który założony został kiedyś przez Holendra zakochanego w podwodnym świecie. Holender zamieszkał na wyspie, założył resort i w 1969r wybudował obserwatorium, sięgające 9m pod wodę. Do dziś dnia właściciele i zarządcy resortu zmieniali się kilkakrotnie, a obecni mają w planach rozbudowę i modernizację ośrodka oraz wybudowanie szklanego tunelu podwodnego łączącego Hook Island z Whitsunaday Island. Plany, których realizacja potrwa co najmniej kilka lat, są wspaniałe, jednak oznaczają one również, że sielanka i rodzinna atmosfera, jakiej Robinson z Piętaszkiem doświadczyli na wyspie będą mocno zagrożone, głównie wysokimi cenami, które z pewnością się pojawią i które zaczną przyciągać tu turystów spragnionych luksusów. Ale i do tej pory też zdarzali się na wyspie i tacy. Elegancka pani - "business women", która w szpilkach przemierzała plażę i w szpilkach chodziła wokół basenu, i której warunki tu panujące okazały się nieodpowiednie, stała się atrakcją tubylców i swego rodzaju legendą. Podobnie jak inna "business women", która przypłynęła na wyspę schorowana (głównie psychicznie) i po dwóch dniach izolacji od ludzi, przyszła do ośrodka zmywać naczynia, myć szmatą podłogi, podawać gościom jedzenie... Wyspa ją uzdrowiła w dużej mierze dzięki temu, że nie została jeszcze opanowana przez pieniądz i dzięki temu każdy przybysz, ot choćby taki Robinson z Piętaszkiem, witany był na plaży osobiście przez menadżerów ośrodka, traktowany tak, jakby należał do zamieszkującej wyspę wielkiej rodziny. To poczucie przynależności dawało o sobie znać w różnych codziennych sytuacjach, ale najbardziej w czasie, gdy wyspę odwiedzały wycieczki, a było takich wycieczek 1-2 dziennie, około południa. Grupkę amatorów snorkowania wyrzucano zwykle w pewnej odległości od brzegu, skąd dopływali do plaży, oglądając podwodny świat. Potem wychodzili na brzeg i zaczynali krążyć między nami - tubylcami i rozbitkami, rzucając zmieszane spojrzenia. I były to dwa różne światy - my - część wyspy i oni - przelotni turyści. Niektórzy przyglądali się nam, jak byśmy byli z innej planety, ale i my też obserwowaliśmy bacznie ich reakcje i ta bezsłowna komunikacja była bardzo zabawna. Po półgodzinnej wizycie przybyszy z normalnego świata, na wyspie ponownie zapadał błogi spokój i Robinson z Piętaszkiem mogli kontynuować wielkie leniuchowanie.
Piętaszek w ten czas postanowił leniwie pobuszować w lesie, ale daleko nie zaszedł, gdyż wyspa Hooka nie lubi obcych przybyszów i wszelkie piesze szlaki ucina plątaniną lian i wiszących korzeni bardzo szybko. Tak naprawdę było to na rękę Piętaszkowi, gdyż śliczna plaża i basenowy leżaczek, sto razy wygodniejszy od namiotowego posłania, kusiły niemiłosiernie. I skutecznie.
I tak to leniwie upływał czas dnia drugiego, a przyznać trzeba, że lenistwo to było dla Robinsona i Piętaszka nader przyjemne, jak nigdy. I, jak postanowili rozbitkowie, nic specjalnego tego dnia dziać się nie mogło, no, może poza specjalną kolacją dla wszystkich rozbitków, zgotowaną przez tubylców, jakiej dawno nie było i długo nie będzie. Nadziewane ostrygi prosto z oceanu, steki wyśmienite szefa kuchni, sałatki o nieznanych składnikach, do tego wino i kokosowe drinki... W trakcie tej wyśmienitej uczty wszyscy rozbitkowie zdali się jakby zapomnieć, że są rozbitkami i że w zasadzie to wypadałoby tak o chlebie i wodzie, no a już przynajmniej na chińskich błyskawicznych zupkach nieco poegzystować.
W trakcie biesiady rozbitkowie poznali nieco historię wyspy i Wilderness Hook Island Resort, który założony został kiedyś przez Holendra zakochanego w podwodnym świecie. Holender zamieszkał na wyspie, założył resort i w 1969r wybudował obserwatorium, sięgające 9m pod wodę. Do dziś dnia właściciele i zarządcy resortu zmieniali się kilkakrotnie, a obecni mają w planach rozbudowę i modernizację ośrodka oraz wybudowanie szklanego tunelu podwodnego łączącego Hook Island z Whitsunaday Island. Plany, których realizacja potrwa co najmniej kilka lat, są wspaniałe, jednak oznaczają one również, że sielanka i rodzinna atmosfera, jakiej Robinson z Piętaszkiem doświadczyli na wyspie będą mocno zagrożone, głównie wysokimi cenami, które z pewnością się pojawią i które zaczną przyciągać tu turystów spragnionych luksusów. Ale i do tej pory też zdarzali się na wyspie i tacy. Elegancka pani - "business women", która w szpilkach przemierzała plażę i w szpilkach chodziła wokół basenu, i której warunki tu panujące okazały się nieodpowiednie, stała się atrakcją tubylców i swego rodzaju legendą. Podobnie jak inna "business women", która przypłynęła na wyspę schorowana (głównie psychicznie) i po dwóch dniach izolacji od ludzi, przyszła do ośrodka zmywać naczynia, myć szmatą podłogi, podawać gościom jedzenie... Wyspa ją uzdrowiła w dużej mierze dzięki temu, że nie została jeszcze opanowana przez pieniądz i dzięki temu każdy przybysz, ot choćby taki Robinson z Piętaszkiem, witany był na plaży osobiście przez menadżerów ośrodka, traktowany tak, jakby należał do zamieszkującej wyspę wielkiej rodziny. To poczucie przynależności dawało o sobie znać w różnych codziennych sytuacjach, ale najbardziej w czasie, gdy wyspę odwiedzały wycieczki, a było takich wycieczek 1-2 dziennie, około południa. Grupkę amatorów snorkowania wyrzucano zwykle w pewnej odległości od brzegu, skąd dopływali do plaży, oglądając podwodny świat. Potem wychodzili na brzeg i zaczynali krążyć między nami - tubylcami i rozbitkami, rzucając zmieszane spojrzenia. I były to dwa różne światy - my - część wyspy i oni - przelotni turyści. Niektórzy przyglądali się nam, jak byśmy byli z innej planety, ale i my też obserwowaliśmy bacznie ich reakcje i ta bezsłowna komunikacja była bardzo zabawna. Po półgodzinnej wizycie przybyszy z normalnego świata, na wyspie ponownie zapadał błogi spokój i Robinson z Piętaszkiem mogli kontynuować wielkie leniuchowanie.
Jak zwykle już wieczorem, Robinson z Piętaszkiem uskuteczniali poszukiwania pasty do zębów, przy czym Piętaszek zaczął przejawiać pierwsze oznaki buntu. Nie w smak mu było przeszukiwanie plecaków i namiotu w czeluściach nocy, zwłaszcza z pełnym po kolacji żołądkiem. Robinson był nieugięty, ale i tak to nic nie dało, gdyż nie udało się nawet ustalić kto po raz ostatni do czynienia miał z białą mazią. Skończyło się na tym, że zęby umyte zostały wodą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz