Któregoś dnia robiąc codzienne porządki w kuchni stwierdziliśmy z Markiem, że nie mamy w domu żadnego czerwonego wina. Przepraszam, to było jednak wtedy, gdy do lazanii z wołowiną, na którą zaprosiliśmy znajomych, musieliśmy zaserwować wino białe. Co za wstyd! Dobrze, że znajomi są z Chin i dla nich to, jakie wino i jakie mięso, nie ma specjalnie znaczenia. Ale by zapobiec podobnym wpadkom w przyszłości, postanowiliśmy udać się w weekend na łowy. Oczywiście po wino.
Internetowe strony z radami dla turystów przemierzających Queensland oferują mnóstwo gotowych szlaków pod nazwą "wine and craft" albo "art and wine", czy jakoś tak. W każdym razie są to sekwencje miejscowości w danym regionie, w których można uzupełnić domowe winniczki, a przy okazji skosztować wino na miejscu w przepięknej zazwyczaj scenerii. No to pojechaliśmy.
Internetowe strony z radami dla turystów przemierzających Queensland oferują mnóstwo gotowych szlaków pod nazwą "wine and craft" albo "art and wine", czy jakoś tak. W każdym razie są to sekwencje miejscowości w danym regionie, w których można uzupełnić domowe winniczki, a przy okazji skosztować wino na miejscu w przepięknej zazwyczaj scenerii. No to pojechaliśmy.
Sunshine Coast Hinterland otworzyło przed nami swoje zasoby, choć trafić do niektórych z nich wcale nie było łatwo. Poniżej zdjęcia z jednej z bardziej nowoczesnych winnic, gdzie ja podziwiałam równo przystrzyżone ogrody, Marek rozmawiał z jedną z rzeźb, a razem delektowaliśmy się czerwonym Merlot na sympatycznej werandzie z widokiem na winogronowe pola oczywiście. Droga z jednej winnicy do drugiej, położonej w okolicach Kenilworth, była istną rozkoszą dla naszych oczu, które nacieszyły się zielenią co najmniej na kilka następnych miesięcy.
Druga winiarnia była najstarszą w okolicy i serwowała dla odmiany wina o bardziej tradycyjnych smakach. Skosztowaliśmy i tutaj nieco, zagadywani raz po raz przez lokalnych biesiadników, a i bez zakupionych butelek kilku nie wyszliśmy ponownie.
Do biesiady przyłączył się "rescue dog", jak nazwał go właściciel. Po chwili jednak okazało się, że pies ten nikogo w życiu nie uratował, przeciwnie, to jego uratowano...przed samotnością. Jako adoptowane zwierzę, pokochał ludzi, wszystkich bez wyjątku, i okazywał to każdemu, gdy tylko miał na to sposobność. Oczywiście ja padłam ofiarą pieska jako pierwsza, ale było to bardzo miłe spotkanie i zakończyło się nawet wspólnym portretem.
Do wina trzeba jeszcze sera, a że w supermarkecie dobrego sera ze świeczką szukać, wpadliśmy na chwilę do pobliskiej fabryki sera, czyli mleczarni. Zakupiliśmy tu próbkę żółtego sera śniadaniowego i zapas fety na najbliższy miesiąc.
Ten pan w blaszanym garniturze, trzymając atrapę nieżywej kaczki, zachęcał do protestu przeciwko budowie tamy na lokalnej rzece Mary River.
Ostatnim punktem niedzielnej wycieczki był lunch na łonie natury. Lunch wyjątkowo zjedzony późnym popołudniem, ale za to w jakich okolicznościach przyrody... Nieopodal wielkiego drzewa figowego, nad brzegiem ruczaju, gdzie bajeczna sceneria wprost przelewana była na płótno ręką mistrza.
Nie poczekaliśmy niestety do zakończenia obrazu, więc nie wiemy, czy autor postanowił nas na nim zamieścić. Ale tak na wszelki wypadek, jeśli gdzieś kiedyś w Queensland na ulicznym targu sztuki i rękodzieła zobaczycie powyższy obrazek z parą ludków zajadającą przy stoliku makarony i oganiającą się od mrówek, wiedzcie, że to my.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz