czwartek, 9 października 2008

Gdzie diabeł mówi dobranoc

Czy po wylegiwaniu się na pustych plażach Magnetic Island można było sobie wyobrazić miejsce jeszcze spokojniejsze i jeszcze bardziej bezludne? Wydawać by się mogło, że nie, ale dla nas - backpakersów nie ma rzeczy niemożliwych. Kolejnego dnia wakacji zaniosło nas bowiem w miejsce, gdzie ludzi ze świeczką szukać, gdzie wiatr świszcze w gałęziach, mgła szczelnie zakrywa niebo, a diabeł mówi dobranoc. Ale po kolei. Najpierw pożegnaliśmy się z naszym uroczym kempingiem i Magnetyczną Wyspą, by w chwilę potem wskoczyć w auto, już normalnych rozmiarów i zdecydowanie lżejsze do obracania, zapakować je prowiantem i pomknąć drogami pośród pól trzcinowych w poszukiwaniu nowych wrażeń.
Zdjęcie powyżej przedstawia jednych z najbardziej nieugiętych backpakersów, jacy kiedykolwiek odwiedzili okolice Townsville, wraz z ich przenośnym dobytkiem. Poniżej, ostatnie spojrzenie na Magnetic Island - dlaczego zawsze miejsca wydają się dużo piękniejsze, kiedy je opuszczamy. Nagle słońce świeci pełną parą, a chmury układają się tak, że człowiek patrząc na te widoki gotów zawracać...
Z tropikalnych plaż przenieśliśmy się wprost do lasu deszczowego. Stwierdziliśmy, że przyda nam się trochę rześkiego powietrza i odpoczynku od słońca. Analizując mapki okolic, przyjęliśmy postanowienie, że będziemy się kąpać przy każdej możliwej okazji, a okazji było bez liku. Pierwszą był leśny strumyk Little Crystal Creek (Mały Kryształowy Strumień) położony pod starym zabytkowym mostem - niezwykle wdzięcznym obiektem do fotografowania.
Woda w strumieniu była niezwykle czysta i rześka, co dawało ogromną ulgę, bowiem w lesie, choć słońca niewiele, strasznie było parno. Strumień rozpościerał się dość długo i szeroko jak na określenie "mały", tworząc mnóstwo wodospadów i wodospadzików. Trochę się naczekaliśmy na kolejnych turystów, którzy zrobili nam wspólne zdjęcie.
Po tej kąpieli ruszyliśmy dalej wgłąb leśnego obszaru okalającego Townsville, zwanego Thuringowa. Niezwykle krętymi i wąskimi drogami, odsłaniającymi przepiękne widoki, dojechaliśmy do malutkiej wioski o egzotycznej nazwie Paluma, która kojarzyła nam się ze znanym niegdyś utworem "Una Paloma Blanca". Podśpiewując pod nosem w trakcie jazdy naprawdę cieszyliśmy się, że nie było w tym obszarze wielu turystów - mijanie na krętych, wąskich i niezwykle krótkich odcinkach drogi było nie lada wyzwaniem! Ale daliśmy radę. Z Palumy zrobiliśmy kilka pieszych szlaków przez obecne tam fragmenty lasu deszczowego. Brzmi to śmiesznie, trzeba zatem wspomnieć, że w obszarze tym (mniej więcej) zaczyna się mieszać busz z lasem deszczowym, i na niektórych odcinkach drogi szata leśna zmienia się diametralnie w ciągu minuty. Ze zjawiskiem takim spotkaliśmy się już na jednej z wysepek Whitsundays, tu zaś symbolicznym miejscem oddzielającym dwa rodzaje lasu był Big Crystal Creek (Wielki Kryształowy Strumień), do którego mieliśmy zajrzeć nazajutrz. W górę od tegoż strumienia las deszczowy ciągnie się dalej na północ Australii.
Tak więc udaliśmy się na piesze wycieczki. Po drodze mijaliśmy dwa punkty widokowe, przebijaliśmy się przez napawającą grozą, niezwykle gęstą i mistyczną mgłę (w wyższych partiach lasu), a także przyglądaliśmy się roślinności, a zwłaszcza drzewom-pasożytom, które zawsze są jedną z największych atrakcji lasów deszczowych.
Oto jak wyglądał ten sam punkt widokowy na początku trasy i w drodze powrotnej.
Tu przyłapałam pasożyta w akcji. Pasożyt jest sprytny i zwykle zaczyna od małego zarodka, który osadza się gdzieś w korze wybranego drzewa, po czym zaczyna równolegle wypuszczać w górę pnącza i w dół korzenie, oplatając, już wtedy skazane na zagładę, drzewo.
A tak wygląda jak już nieco podrośnie - całkowicie pochłania drzewo w środku.
Kolejny punkt widokowy położony był dość wysoko. Momentami bujaliśmy w obłokach :-).
A i czas przyszedł na zwiedzanie samej wioski Paluma. Wioska wyglądała jak opuszczone miastoeczko z horroru, w kórym za chwilę powstaną z grobów żywe trupy. Puste ulice, pusta tablica ogłoszeń, opuszczony jakby przed chwilą kort tenisowy (eee, duchy chyba nie grają w tenisa...?), przerażająca cisza, i tylko piękne kwiaty w przydomowych ogódkach zdradzały, że ktoś tu naprawdę mieszka. No i wszędzie ta mgła...
Ruszyliśmy dalej do miejsca jeszcze bardziej odległego o tajemniczej nazwie Hidden Valley (Ukryta Dolina). Tam mieliśmy spędzić kolejną noc, wyjątkowo, w normalnych łóżkach. Hidden Valley okazała się miejscem czarującym. Oprócz nas na noc przybyła tam jeszcze dwójka turystów. I żeby ktoś nie myślał, że mówimy tu o kolejnej wiosce, Hidden Valley to obszar zamieszkały na stałe zaledwie przez kilka osób, z których większość stanowi trzyosobowa rodzina z pieskiem prowadząca pierwszy zasilany energią słoneczną australijski resort, a mniejszość - tajemniczy osobnik - Martin - miejscowy niegroźny dziwak-samotnik. Na farmie pasły się też krowy i byczki - ten na zdjęciu to podobno najszlachetniejszy gatunek.
Dobytek Martina.
Ponieważ zbliżała się szósta, zaproponowano nam i dwójce pozostałych turystów wycieczkę nad rzekę na wypatrywanie platypusów, czyli dziobaków. Do tej pory widzieliśmy dziobaka tylko raz w akwarium w David Flean National Park na Gold Coast, a będąc razy kilka w miejscach potencjalnego występowania dziobaków, nigdy jakoś nie skusiliśmy się na platypusowe wycieczki, bo zaczynały się one o nieludzkich porach typu 4 rano. Tym razem postanowiliśmy nie odpuścić - wycieczka zaczynała się wieczorem i była też okazją do poznania bliżej właścicieli resortu i historii ich życia, która musiała być interesująca, bo ludzie, którzy decydują się zamieszkać na takim odludziu z pewnością mają bogate wnętrzne i historię. Pojechaliśmy. Turysty, syn gospodarzy i zarazem leśny przewodnik Ross (tzw. ranger) i ten oto przesympatyczny czworonóg, który dogonił nasz samochód w połowie trasy.
W tej wodzie kryło się mnóstwo dziobaków. Tak nam powiedział Ross. Kiedy przychodzi nocna pora, dziobaki budzą się, poszukują jedzenia (najbardziej im ponoć smakują słodkowodne krewetki), chwytają je i podpływają pod powierzchnię wody, by wystawiając dziobki przemielić jedzonko prosto do gardła. I w tym momencie można je zobaczyć, trzeba jedynie zachować idealną ciszę, by ich nie spłoszyć. Niestety, nasze dziobaki spały sobie w najlepsze...
Gdzie one są...
No jak nie było, tak i nie ma...
Trochę się naczekaliśmy na moment pobudki dziobaków. A kiedy Ross podał nam po filiżance capucinno, już myśleliśmy, że to na pewno na pocieszenie i nici z dziobaków... Tymczasem obudziły się! Jak już było nieco ciemniej, zaczęły się pojawiać co chwila, tak, że Ross nie nadążał za nimi z latarką. Ze względu na trudne warunki i ogromną ruchliwość tych stworzonek nie udało nam się zrobić zbyt wielu zdjęć, ale czegóż oczekiwać po obserwacji zwięrząt nocnych. Za to dowiedzieliśmy się też, że miejsce, w którym byliśmy, zostało ostatnio odwiedzone przez badaczy, którzy przeprowadzili różne badania, w tym testy genetyczne i stwierdzili, że Hidden Valley jest jednym z 6 najlepszych w całej Australii miejsc obserwacji dziobaków, a populację dziobaków ocenili na bardzo zdrową i silną genetycznie, cokolwiek to znaczy. Patrząc na migocące w świetle księżyca ciałka, nie mieliśmy co do tego wątpliwości. Dowiedzieliśmy się przy tym wielu ciekawostek o dziobakach, ale dla ich przedstawienia musielibyśmy chyba stworzyć osobny wpis. Zdradzę zatem tylko jedną z nich, która zapadła mi w pamięć najbardziej. Otóż pan dziobak w okresie godowym, kiedy spodoba mu się jakaś pani dziobakowa, potrafi wyjść z wody i podążać za nią długie kilometry przez las, narażając się na wiele niebezpieczeństw - tak jest zdeterminowany w swym wyborze.
Zasypiając tego dnia myśleliśmy o dziobakach i o tym jak niesamowite jest to, że te małe stworzonka to ssaki, które jednak niczym ptaki składają jaja, poruszają się gadzim chodem i które w ewolucji jakimś cudem przeżyły dinozaury. Ukryta w czeluściach lasu Hidden Valley to najlepsze miejsce, jakie mogły sobie wymarzyć.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz