środa, 8 października 2008

Nalot

Zaczęło się w zasadzie już od rana. Kilka kolorowych papużek niewinnie przysiadło na podjeździe naszego MiniMoka. Musiały pomylić nas z kuchnią polową... Niczego niezwykłego nie przewidując, udaliśmy się na poranną kawkę do najlepszej na wyspie kawiarni na Horseshoe Bay, podczas której mieliśmy wypisać całą masę pocztówek z wakacji. Nieczynne! Cóż, zajrzeliśmy więc do tej obok, wcale nie gorszej.
Następnie nasza lepsza połowa wzięła w obroty MiniMoka. Muszę przyznać, że obracało się go ciężko i opornie, ale jakoś się udało nie wypaść z ronda...;-) Nasz wehikuł zaniósł nas tego dnia na kolejną zatoczkę - Florence Bay - jedną z lepszych do snorkowania, bo tego dnia właśnie tym mieliśmy się zajmować, przy czym ja uprawiam to hobby raczej biernie, oglądając jak robią to inni. Florence Bay była, zgodnie z przewidywaniami, znowu prawie pusta - to się już staje nudne! - a koral i kolorowe rybki były bardzo blisko brzegu i dość łatwo dostępne, więc nawet i ja, nie niszcząc niczego co rosło na dnie, zobaczyć nieco zdołałam.
Wracając z Florence Bay (jako nieliczni turyści - pieszo, co w upale i przy licznych wzniesieniach było nie lada wyzwaniem), musieliśmy zajrzeć do Arthur Bay - cudo podobne do tego, które widzieliśmy dnia poprzedniego, z tą różnicą, że pływała w nim jedna osoba. Zapewne Artur - skonstatował Marek. Miejsce to było absolutnym hitem pobytu na małej Maggie. Kolor wody kazał nam co chwila zdejmować okulary i upewniać się, czy widzimy to co widzimy. Zbyt wiele szczegółów z pobytu w tej zatoczce nie pamiętam, poza oszołomieniem i ciągle powtarzanym zdaniem: Jezu, jak tu pięknie. To tak, jakby ktoś wylał do wody turkusowo-zielonkawą farbkę, w której można było się popluskać i, co najdziwniejsze, wyjść czystym.
Wracając zajrzeliśmy jeszcze raz do Goeffrey Bay oraz Alma Bay - pierwszej i jedynej, na której liczba turystów przekraczała 5 osób.
Goeffrey Bay - tym razem podczas odpływu.
Tłumy na Alma Bay (jest ich chyba mniej niż 5, ale za bardzo byli rozsypani po plaży i wszyscy nie zmieścili się w obiektyw).
Po tym dniu pełnym wrażeń, wciąż nie przeczuwając nic niepokojącego, wracaliśmy do bazy, by zdążyć na karmienie kolorowych papug, odbywające się codziennie o 16:30 na terenie naszego kempingu. Kemping był duży, ale nie było wątpliwości, gdzie miało się odbywać karmienie - tam, gdzie najgłośniej wrzeszczały. I tak jak do tej pory mieliśmy same dobre doświadczenia z kolorowymi papużkami, tak tym razem jeszcze chwila, a jedno z nas na własne życzenie skończyłoby na izbie przyjęć, lecząc drapane rany i szok po nalocie wygłodniałych ptaków. Jedno z nas, bo drugie zajmowało się wyłącznie fotografowaniem tej wielkiej, mrożącej krew w żyłach akcji pod tytułem: Rozdziobią nas... papugi. Gdzie tam, to nie mogły być papugi, to sępy jakieś! Na szczęście to jedno z nas, biedne, uwolniło się rychło w czas ze szpon drapieżców i dziś z uśmiechem na ustach oglądać może fotorelację z tego pamiętnego popołudnia.

Schowam się za gałęzią, to mnie inne nie zobaczą, a potem znienacka wylecę.
A ja będę udawać nietoperza, a potem z zaskoczenia zaatakuję.
Żaaarcie, żżaaarrrrcieeee, idzie żżżaaaarrrrcieeee!
Następnym razem kup sobie koszulkę w papużki, bo cię zadziobiemy...
Tutaj, tutaj, nowe gałęzie z żżżaarcieeem! Trzymaj się, kto może, bo wątłe jakieś!
A z gardła ci wydziobię, jak się będziesz tak rozpychał!
Karuzeeela, karuzela, na kempingu, co niedziela!
Chwilowo wypadłem z gry, ale zaraz wracam.
Se trochę na później zostawiłam...
Co za dziwny typek wciąż się tu koło nas kręci...
Po tych traumatycznych przeżyciach musieliśmy (a zwłaszcza jedno z nas) odreagować. W końcu wypiliśmy mrożoną kawę w najlepszej na wyspie kawiarni. Ufff, co za ulga nie mieć już wokół siebie tych migoczących zielonych brutali.
Na pamiątkę naszego pobytu wbiliśmy szpilkę w wiszącą w kawiarni mapę świata, w miejscu, z którego pochodzę, to znaczy tak mniej więcej...
Do końca dnia pozostał jeszcze zachód słońca i zupełnie nieoczekiwana sesja zdjęciowa przed jednym z lokalnych budynków.
W kuchni polowej czekały na nas oposki. Ach, jakie to milutkie stworzonka - pomyślało jedno z nas, odpływając ciężkim i zasłużonym snem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz