piątek, 3 października 2008

Goście

Powoli robi się z tego tradycja, że raz w roku (co najmniej, mamy nadzieję) mamy gości z Polski. Nasi tegoroczni goście dzielnie przetrwali trudy wyprawy na Fraser Island (jedzenie z puszek, wstawanie o nieludzkiej porze, spanie pod namiotem i strzelający znienacka materac) i po powrocie zapragnęli jeszcze więcej przygód. Pomyśleliśmy więc, że warto pokazać im okolice Brisbane, które my znamy już na pamięć, choć za każdym razem wydają się one jednak nieco inne. Oto krótki fotograficzny przegląd wycieczek, jakie odbyliśmy wspólnie (w zasadzie to bez Marka, który musiał wyjechać) w ciągu kolejnego tygodnia naszych wakacji.

Zaczęło się od kawki w Powerhouse (taki tutejszy dom kultury). Ewie i Florianowi bardzo spodobała się dzielnica, w której mieszkaliśmy.
A potem szturmem na Brisbane! Oczywiście najbardziej uroczym środkiem lokomocji - citycatem (taki tutejszy prom).
Ewa i Florian wśród naszych skromnych brisbeńskich drapaczy chmur :-).
Naszej uwadze oczywiście nie mogły umknąć tacy oto mieszkańcy parku.
A to najnowszy nabytek Brisbane - tzw. "Brisbane Wheel". Niestety, nie skusiliśmy się na przejażdżkę w wagonikach.
Nie mogło nas zabraknąć na górze Mount Coot-tha i jej pięknym punkcie widokowym. Kawa z widokiem na miasto smakuje wyśmienicie.
Ogrody botaniczne na Mount Coot-tha. Siostry wąchają kwiaty.
Odwiedziliśmy też las deszczowy na górze Mount Tamborine.
Na uliczce pełnej galerii spodobała nam się ta reklama: "Wyłącznie dla wszystkich".
Siostry będą jadły fudge (takie tutejsze krówki).
No i zaniosło nas aż na przylądek Byron Bay w Nowej Południowej Walii (wciąż uparcie zaliczamy to miejsce do okolic Brisbane :-)). Widoki tego dnia były przecudowne.
Siostry wypatrują wielorybów.
Latarnia swą bielą pięknie komponowała się z błękitem nieba.
To widok na plażę, na której wylądowaliśmy w kilka chwil po zrobieniu zdjęcia.
W drodze powrotnej z Byron Bay zrobiliśmy kilka przystanków na Złotym Wybrzeżu.

Tweed Heads. Siostry pozują.
Obowiązkowo przystanek w Raju Serferów i zdjęcie z najwyższym na świecie budynkiem mieszkalnym "Q".
Innego dnia sowicie ugościła nas wysepka Stradbroke Island, choć prawdę powiedziawszy zaginął tam w niewyjaśnionych okolicznościach mój ulubiony kapelusz. Ale co tam kapelusz wobec takich widoków i takiego turkusu, jakiego jeszcze nigdy moje oczy na tej wyspie nie widziały!
W tej spienionej wodzie na środku zdjęcia kryje się mały żółwik.
O, jest!
Zachciało nam się też sięgnąć po zakazany owoc..., ale niestety nie był to ananas.
Brązowe Jezioro jak zwykle magiczne i nieco puste.
Kierowca.
Zwieńczeniem pobytu była wizyta w sanktuarium koali. Można tam było nakarmić kolorowe papużki, kangury, zobaczyć strusie emu, psa dingo...i oczywiście koale.
Trochę daleko do tego Berlina...
Ostatni i zarazem pożegnalny wyjazd, już razem z Markiem, na Słoneczne Wybrzeże. Za Ewą i Florianem góry Glasshouse Mountains.
Siostry zastanawiają się, kiedy wracać, by zdążyć na lotnisko...:-(.Widok z tarasu pewnej kawiarni w Montville.
I ja tam byłem.
Sok z eukaliptusa piłem,
dzień z nocą myliłem,
w gałęziach się skrywałem,
a jak się obudziłem,
to nim na oczy przejrzałem,
już w górze Was widziałem.
A że se tak siedziałem
i palcem kiwnąć nie chciałem,
to oko Wam puściłem.
Do zobaczenia za Rok!!!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz